Doris


Życie nasze składa się z krótkich momentów
Cudownych chwil czy przykrych incydentów
Niczego nie przegapię, wszystkie je łapię...
Paktofonika, Chwile ulotne

Tak, chcąc nie chcąc stało się to, czego się zawsze obawiałam. Zostałam siostrą zakonną! I to nie dlatego, ze nie mogę znaleźć męża. Ani tym bardziej dlatego ze lubię zakrywać włosy welonem i nie nosić makijażu. Nie nie nie, nic z tych rzeczy. Po prostu w swoim peruwiańskim dowodzie, który miałyśmy zaszczyt odebrać w Limie, widnieję jako 'misionera religiosa', co dla Peruwiańczyków znaczy ni mniej ni więcej jak siostra zakonna właśnie. Ja i Ania już od jakiegoś czasu mówimy do siebie 'hermana' (czyli 'siostra'), ale bynajmniej nie z powodu nowego powołania. Po prostu wszystkie dzieci do tej pory próbują nam wmówić, ze jesteśmy siostrami, bo przecież jesteśmy takie podobne! W końcu wiec przestałyśmy zaprzeczać. Ale w życiu byśmy nie pomyślały, ze dostaniemy w spadku status zakonnicy.

Mimo tego, ze nieświadomie zostałyśmy salezjankami, warto było jechać do Limy te 14 godzin w jedną stronę. Dwa dni spędzone w innym miejscu niż Bosconia, pozwoliły nam na chwile oderwać się od naszych obowiązków. Poza tym przemierzając razem z Kasia, która wreszcie dobiła jako ostatnia do naszej grupy Peruwianek, ulice stolicy w poszukiwaniu płatków kosmetycznych, mogłyśmy czuć się bardziej anonimowe niż w naszym zaściankowym Piura. W Piura, gdy tylko wyjdziemy do miasta, wszyscy wokół nie przestają na nas zwracać uwagi. I to wcale nie ze względu na to, ze jesteśmy białe. Ale dlatego, ze obydwie mamy jasnoniebieskie oczy, które tutaj są zjawiskiem niespotykanym, a wręcz, jak to powiedział jakiś pan 'cudem'. Ostatnio jak byłyśmy na mercado, ludzie zatrzymywali nas, żeby spojrzeć nam w oczy i wykrzykiwali: 'O jakie Señorita ma piękne oczy, niebieskie, jak kolor nieba, niemożliwe!'. W sumie nie powinniśmy się dziwić, ze w kraju, gdzie 100% ludności ma oczy o kolorze coca-coli, błękitne oczy robią furorę. Ale i tak nie czułyśmy się dobrze jako dwie gringi robiące za atrakcję na piątkowym bazarze.

Dlatego ja zdecydowanie wolałam słuchać slow piosenki 'tus ojos color de coca-cola' z radia srebrnego salezjańskiego busika, który obwoził nas po Limie. Lima na pierwszy rzut oka jest dokładnie taka, jak ją określił jeden z pisarzy, Sebastian Salazar Bondy, 'och, ta okropna Lima!'. Spowita w nigdy nie opadającej mgle, która tak naprawdę jest unoszącym się ponad dachami smogiem, stara się bardzo przełamać swoją szarość krzyczącymi kolorami domów i budynków, malując na przemian zielony kolo fioletowego, niebieski obok pomarańczowego i żółty zaraz za różowym. Jest w niej dużo wigoru, który widać zarówno w jej mieszkańcach, jak i szalejących po ulicach samochodach, czy może raczej pojazdach silnikowych. Ale pomimo ze stara się wyglądać dobrze, buduje ekskluzywne dzielnice z willami i eleganckimi sklepami, nie ma w sobie ani klasy, ani stylu, ani prezencji i trochę komiczna z niej stolica. 

Na szczęście nawet Lima posiada interesujące miejsca i oferuje różnorodne doznania. Ja bym się po niej tego nie spodziewała, ale nasz przewodnik Luis wiedział gdzie nas zabrać. Jadąc autostradą wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego i mijając klify w Miraflores, czułam się prawie jak w Anglii, co tylko potwierdza fakt, ze Peru potrafi człowieka zaskoczyć. Jednak nawet ocean nie robi takiego wrażenia, gdy wokół jest szaro i mgliście, jakby zaraz miało zbierać się na deszcz.

'Moim miejscem' został Most Westchnień w XIX-wiecznej dzielnicy Barranco. Według legendy spełni się życzenie każdego, kto przejdzie po raz pierwszy przez cały most wstrzymując oddech. Niektórzy pewnie czytając to zastanawiają się co za życzenie pomyślałam przed wejściem na most, ale nie tylko z tego powodu tak bardzo mi się tam podobało. Barranco ma niepowtarzalny klimat, który za jednym zamachem przenosi w klimat rodem z Luz Marii. Drewniany most, kamienne schodki, latarnie, domki z drewnianymi okiennicami zbudowane piętrowo na ścianie klifu, drzewa, opuncje, ocean... Mmm lepiej za bardzo nie wczuwać się w ten klimat, bo potem ciężko jest wrócić na ziemię...

Za to mocno trzymać się ziemi musieliśmy wjeżdżając na szczyt wielkiego wzgórza San Cristobal, na zboczach którego pobudowane są kolorowe domki, które niestety tylko z daleka wyglądają wesoło. Nie wiem czy większe wrażenie robiły na mnie kolejne zakręty usytuowane tak, ze lepiej było nie patrzeć w dol, czy widok tych wszystkich slumsów wokół. Niemniej jednak udało się nam dotrzeć na górę i zobaczyć z bliska krzyż, który znajduje się na samym szczycie.

Oprócz naszych wojaży miałyśmy tez okazję zobaczyć największą procesje w Peru, która wędruje ulicami Limy cały miesiąc (sic!), z obrazem Señor de los Milagros. Lima wygląda dzięki niej trochę ładniej, bo wszędzie powiewają biało-fioletowe wstążeczki i balony, ale za to jest jeszcze bardziej zakorkowana niż zwykle. Tak naprawdę procesja jest jedną wielką fiestą, bo gdy kolejni mieszkańcy czekają na jej przejście, na 'ołtarzykach' organizowane są pokazy marinery, koncerty i nie wiem co jeszcze. Dlatego chyba najwięcej pożytku maja z niej wędrujący handlarze, którzy sprzedają nawet piżamy i fartuszki kuchenne. Po co komu piżama na procesji? Kasia chyba jeszcze próbowała się zastanawiać, ale my z Anią, po ponad miesiącu w Peru, już nawet nie zadawałyśmy sobie tego pytania...

Doris

Czy tańczyliście kiedyś na rowerze? Jedliście marakuje łyżeczką? Graliście w kosza bez kosza? Albo przytulaliście się z dziećmi tak, ze z pozycji stojącej znaleźliście się w leżącej? Jeżeli nie, to radze spróbować! Smak życia można poczuć właśnie w takich ulotnych chwilach. Oczywiście w Peru życie smakuje inaczej i dlatego ciągle odkrywam w nim coś nowego.
Na przykład całkiem niedawno, po miesiącu pobytu tutaj, zdałam sobie sprawę, ze przecież jestem w latynoskim kraju (hello). Tak byłam pochłonięta sprawami oratorium, ze zapomniałam, ze mogę jednocześnie poznawać kulturę Ameryki Południowej! Olśnienia doznałam podczas zebrania najwyższych władz miasta z okazji 'Tygodnia Piura', na którym Padre dostał nagrodę za zasługi Bosconii. Tam po raz pierwszy zobaczyłam na żywo profesjonalna marinere! Oczywiście od razu zakochałam się w tym tańcu... Gdy patrzyłam na rozemocjonowane twarze tancerzy, na ten ogień w ruchach, na iskry sypiące się przy uderzeniach bosych stop o podłogę... Na intensywność koloru sukienki tancerki i intensywność emocji, z jakimi tańczyła... Och, najchętniej bym się z nią zamieniła miejscami. I gdyby tylko doba trwała trochę dłużej, to nie darowałabym sobie, żeby wyjeżdżając stad nie umieć tańczyć marinery. Niestety nie trwa:)


No właśnie, oprócz tańca Peruwiańczycy, jak przystało na rodowitych Latynosów, kochają muzykę. Ja i Ania przekonujemy się o tym codziennie, wracając po kolacji do naszego apartamentu. Nie istnieje tu coś takiego jak cisza nocna (niektórzy w Polsce bardzo by się ucieszyli ze ich sąsiedzi, zamiast wkurzać się na głośną muzykę w godzinach nocnych, jeszcze sobie do niej podśpiewują pod nosem). Gorące rytmy latino docierają na ulice z co piątego domu Nowej Esperanzy, a zwłaszcza z tych naprzeciwko naszego pokoju. Także nawet zasypiając nie możemy zapomnieć, ze jesteśmy w Peru.
Jest jeszcze jedna rzecz, na punkcie której ludzie w Peru, a szczególnie Ci płci męskiej, maja świra. Piłka nożna! Zamiłowanie do tego sportu to akurat ogólnoświatowe zjawisko i zrozumiale, ze jak jest mecz Peru/Chile to rozmawia się o tym cały dzień. Ale żeby brat modlił się z dziećmi z oratorium w intencji meczu... To już trzeba naprawdę być Peruwiańczykiem. Nasi kochani bracia nawet nie poszli z tej okazji na nieszpory, bo musieli obejrzeć mecz do końca, a ich pełne przejęcia okrzyki: 'gooooooloool, goooool', 'que haces', 'noooooooo, no puede ser' słychać było chyba w całej dzielnicy.

W Peru robi się rożne dziwne rzeczy. Na przykład bije się brawo Jezusowi i Maryi. Podczas procesji z okazji fiesty Virgen de Rosario, czyli naszej MB Różańcowej, ludzie idąc ulicami slumsów krzyczeli 'Viva Maria!, Viva! Viva Jezus! Viva!'. A po Mszy do tego wiwatowania dołączyli tez gromkie brawa najpierw dla Maryjo, z racji tego ze to w końcu jej święto, a później dla jej Syna i całego kościoła katolickiego. Jakby dodać do tego napisy na moto taxi typu 'Jezus es mi amigo' (Jezus jest moim przyjacielem), albo kapliczki z figura Maryi na środku pokoju gościnnego, to można by naprawdę pomyśleć, ze Peruwiańczycy są przykładnymi katolikami. Z tym akurat rożnie bywa, ale manifestowanie swojej wiary wychodzi im naprawdę dobrze.
Tak wiec, jak to mówi nasze sztandarowe hasło - Peru is different. I jak się okazuje nie tylko Peru, ale pomysły Padre Piotra tez. Jakieś dwa dni temu zadzwonił nasz telefon stacjonarny (o tym ze w ogóle działa dowiedziałyśmy się w tym samym momencie), a tam Padre z wiadomością, ze wszyscy na nas czekają w gospodarstwie i czemu jeszcze nas nie ma, przecież dziś mamy szczepić indyki! My, niedowierzająco zupełnie, poszłyśmy sprawdzić co się dzieje. I zanim zdążyłyśmy pomyśleć, już stałyśmy wśród wrzeszczących i kręcących się pod nogami indyków - Ania ze strzykawka w ręce, a ja z dwoma indykami czekającymi na swoja kolejkę do szczepienia. Padre z niesamowita wprawa łapał po piec indyków na raz, ja trzymałam je za nogi głowami do dołu i podawałam Ani, a Ania dobierając się im do skrzydła, wbijała strzykawkę z dwiema igłami nasączonymi szczepionka. Przeżycia z wieczoru z indykami - bezcenne!

Pomijając indyki, to cały ten peruwiański klimat zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Przywykłam nawet do widoku slumsów, a nasze wyjścia na dzielnice w poszukiwaniu dzieci są moim ulubionym punktem dnia. Chodząc sobie po piasku ze słonymi ciasteczkami w ręce, czuje się prawie tak jakbym szwedala się po polskich betonowych chodnikach z paczka pestek. A ze chodzimy zawsze z jakimiś chłopakami, którzy przeważnie maja jeszcze 'naście' lat, to tym bardziej czuje się jak za czasów liceum, kiedy to w głowie szumiały kawałki PFKi: 'Mamy po dwadzieścia lat, przed nami cały świat, przed nami cały życia szmat, wiec jestem rad z każdego poranka i wieczoru, dawno już dokonałem wyboru...'

Doris

Kalejdoskop. Różnokolorowa mozaika z maleńkich rombów, kwadracików, kolek, trójkątów, czworoboków i figur, których nie umiem nazwać. Jedna, druga, kolejna i następna. Widok ciągle się zmienia, nie ma czasu żeby dobrze przyjrzeć się jednemu, już musisz oglądać następny. I gdybym miała komuś wyjaśnić, jak wyglądają nasze dni w Bosconii to użyłabym kalejdoskopu właśnie.


Wszystko dlatego, ze dzieje się tyle i to w takim tempie, ze nie ma czasu nawet pomyśleć o jednej rzeczy, bo już trzeba robić następną. Jest dokładnie tak, jak śpiewała Natalia Kukulska w piosence 'W biegu' - 'znowu to samo, znowu biegnę bo coś ciągle każe biec. (...) Znowu nie zdążę, nawet do myśli swych przyzwyczaić się'. Mamy tak wypełniony czas, ze jak już znajdzie się jakaś godzina wolna w ciągu dnia, to tylko wpadamy do naszego apartamentu i wybiegamy w półobrocie. Nawet po kolacji (która kończymy zazwyczaj o 21-szej) nie mamy chwili wytchnienia, bo zawsze jest coś do zrobienia - a to uporządkowanie list dzieci, a to wysprzątanie kaplicy, a to rozmowa z Padre lub zwyczajowe spotkanie z braćmi w sprawie oratorium.

Mi oczywiście bardzo odpowiada taki styl życia, chociaż w takim tempie nie wiem czy wytrzymam do tej 90-tki wywróżonej mi przez kardiologa. Odpowiada tez dlatego, ze głównym powodem naszego braku czas są wyjścia na dzielnice, podczas których staramy się przekonać dzieci zapisane do oratorium, aby znów do niego przychodziły. Za każdym razem wychodzimy oczywiście nie same (to informacja dla wszystkich tych, którzy już maja wizje dwóch białych dziewczyn spacerujących po slumsach). Zazwyczaj chodzi z nami kilku chłopaków, a naszym stałym przewodnikiem jest Jeimy, który właściwie niczym poza tańcem się nie zajmuje. Dzięki temu ma dużo czasu na szukanie razem z nami adresów zaszyfrowanych w sposób, jaki mogli wymyslec tylko Peruwiańczycy, czyli np. San Martin, Mz. G 12, Lote 13. Bo jeżeli ktoś myśli ze adres w Peru znaczy to samo co adres w Polsce to się bardzo myli. W Piura dzielnice są podzielone na sektory, sektory na mansany, czyli tzw. 'kwadraty', kwadraty na loty (cokolwiek to znaczy), a loty mają już nawet numery.

Kalejdoskop to tez dobre określenie nie tylko ze względu na limit czasowy, który mamy ustalony z góry na oglądanie jednej mozaiki, ale także ze względu na różnorodność tych mozaiek. Czasem jednego dnia zdążę się wzruszyć, zezłościć, bardzo się ucieszyć i bardzo zasmucić. Peru jest takie nieprzewidywalne. A Peruwiańczycy jeszcze bardziej.

Jeżeli Albanię nazwalam na swoim poprzednim blogu krajem kontrastów, to Peru nazwałabym krajem nonsensów. Wszystko tutaj jest tak niepojęte, ze czasem wręcz niemożliwe do przyjęcia dla człowieka myślącego po europejsku. Na przykład to, ze w jednym mieście można spotkać ekskluzywne autobusy z video odtwarzaczem przy każdym siedzeniu i kliniki przypominające czasem te z amerykańskich seriali, a kilka kilometrów dalej pustynne osiedla slumsów, w których nawet oddycha się piaskiem, a ludzie żyją w swoich barakach z trzciny, bez wody i prądu. Albo to, ze na skrzyżowaniach aż roi się od policjantek wypisujących mandaty za każde przekroczenie linii stop, nawet o 5 cm, a w dzielnicach o najwyższym stopniu przestępczości (tzw. zonas rojas, jak nasza), nie pojawiają zadni panowie w mundurach.

Im więcej dowiaduję się o tym kraju, tym coraz bardziej rozumiem słowa Mirka z Limy, który stwierdził, ze on już nawet się nie zastanawia, czemu tu coś wygląda tak, a nie inaczej. I do mnie tez powoli dociera, ze nie warto pytać, czemu mleko jest białe.

Mimo wszystko, są rzeczy przyprawiające o zawrót głowy. Bo jak rozmawiam z 13-letnim Romario, który mi mówi podczas oratorium peryferyjnego: 'To Senorita nie wie, ze tutaj jest dużo dziewczyn, które są prostytutkami? W każdym sektorze jest jakiś burdel. Dziewczyny wsiadają do takich dużych samochodów i kilku mężczyzn zawozi je, żeby... no, wie Senorita po co.', to co mam sobie myśleć? Albo jak siedzący obok 5-letni Victor opowiada: 'No jest taki proszek, który zawija się w folie, a później pan po niego przychodzi. A jest nie tylko proszek, bo jeszcze można się kluć w rękę, ale to wtedy szybko można umrzeć.' Albo jak przy kolacji (tego samego dnia) Padre stwierdza, ze boi się spowiadać tych młodych ludzi, bo jak dziewczyna przychodzi i mówi mu, ze tata ją wykorzystuje, a mama o tym wie i nawet się nie odezwie, to co on ma z tym zrobić?

Oczywiście są tez w tej peruwiańskiej rzeczywistości rzeczy, którymi można się zachwycić. Na przykład jak kilku chłopców podejdzie po Mszy do krzyża i do figury Matki Boskiej, żeby ją dotknąć, pocałować swoja rękę, a potem przyłożyć ja do serca. Albo jak mały, wiecznie umorusamy i jedzący codziennie piec porcji jedzenia Cristian stoi podczas Buenas Tardes i modli się z zamkniętymi oczami. Albo jak kobiety wynoszą litrami święconą wodę, żeby dodawać ją posiłków, a starsze panie po to, żeby smarować nią obolałe ciało, wierząc ze ta woda je wyleczy.

Ten cały kręcący się bezustannie kalejdoskop sprawia, ze czasem bardzo tęsknię za polska rzeczywistością. Za polskim (!) sposobem myślenia, za organizacja pracy po polsku, za Msza po polsku, jedzeniem po polsku, nawet za polskimi szarymi ulicami i betonowymi blokami. A najbardziej oczywiście za ludźmi... Za nasza olsztyńską sekta, za cala redakcja Pudelka DziKS, za 'moimi' ludźmi z Grajewa, za wszystkimi z SOM-u... Za Tunbridge Wells tez tęsknię, ale do tego akurat już przywykłam - tak przywykłam, ze mam Was na odległość.

W takim miejscu jak Peru docenia się wiele rzeczy. Takich, które kiedyś miało się na co dzień, a teraz wydają się tak nieosiągalne jak lot na księżyc. Ale dzięki temu człowiek uświadamia sobie, jak bardzo je kocha. :)