Doris

To był zwykły piątkowy dzień w estudio dirigido. Całkiem nawet spokojny jak na tutejsze warunki. Dopóki jedna z animatorek nie przybiegła po klucze do naszego oratoryjnego biura, bo potrzebowała alkohol etylowy dla jakiegoś chłopaka. Oczywiście nie miałam zielonego pojęcia co się mogło stać. Wszystkie dzieci były już na gorze w jadalni, a w oratorium została tylko grupa taneczna. Pomyślałam, ze może któryś z nich nabawił się jakiejś kontuzji.

Antony wpadł do biura, zabrał watę i alkohol i wybiegł. Okazało się, ze trzeba było ocucić jednego ze stałych bywalców Bosconii. Celowo nie chce tu używać jego imienia. Nazwijmy go Żołnierzem. Taki zresztą wykonuje zawód. Tak wiec Żołnierz ledwo trzymał się na nogach. Była przy nim jego dziewczyna i kilku animatorów, którzy w porę zrozumieli, ze coś z nim nie tak. Stracił przytomność. A może raczej należałoby powiedzieć ze miał zapaść. Pytałam go, co się stało.
-Chcesz wody? Jadłeś coś dzisiaj?
-Wody.
Biegnę po wodę, przynoszę krzesło.
-Pij. Ale co się stało?
-Połknąłem 30 tabletek.
-Jakich tabletek? Co Ty w ogóle do mnie mówisz?
W tym momencie mamrocząc zaczął mi wymieniać nazwy tabletek, a jego dziewczyna z martwym smutkiem w oczach potwierdziła kiwnięciem głowy, ze to wszystko prawda.

W pierwszej chwili w ogole nie mogłam poskładać faktów. Wiedziałam, ze Żołnierz ma trudną sytuacje w rodzinie. Ze granie na perkusji w zespole na niedzielnych Mszach, to tylko jedna z jego odsłon. Ta lepsza. Pamiętałam, jak przychodził do Bosconii i pytał się, czy mogę mu dać coś zjeść. Gdy go poznałam, jego twarz już na pierwszy rzut oka mówiła, ze ma skomplikowane życie. Ale czy na tyle, żeby połykać 30 silnych tabletek? Nie mogłam uwierzyć, ze chciał ze sobą skończyć.
Po chwili siedział na krześle w naszym oratoryjnym biurze i próbował dojść do siebie. Łapał się za brzuch i skręcał z bólu albo odchylał głowę do tylu i odpływał. Galki oczne prawie wyskakiwały mu na wierzch  razem z każdym skurczem ciała albo uciekały gdzieś pod ciężkimi powiekami. Ja wypytywałam jego dziewczynę, przekonywałam, ze trzeba go zaprowadzić do szpitala, ze muszą mu zrobić płukanie żołądka. Ona powiedziała, ze wie, ze wcześniej było jeszcze gorzej. Ze już byli w szpitalu, bo to się stało przedwczoraj.

Ronald namawiał go, żeby szedł do domu.
-Ja nie mam domu.
W końcu ktoś powiedział, ze może lepiej żeby wyszedł na zewnątrz, tam jest więcej powietrza.
-Tak, chce umrzeć na zewnątrz.
Nie mogłam tego słuchać.
-Zamknij się. Myślisz ze Twoja dziewczyna chce czegoś takiego słuchać? Myślisz ze ktoś z nas chce? Może dla Ciebie Twoje życie nie ma wartości, ale dla nas tak.
Z pomocą swojej dziewczyny i Ronalda wyszedł na zewnątrz. Zaczął się z nim kłócić jego przyjaciel. Próbował mu chyba wytłumaczyć, jakim głupkiem jest robiąc takie rzeczy. Ale to nie był czas na takie porywcze rozmowy. Żołnierz nie mógł nawet stanąć na nogi o własnych silach.
Jego dziewczyna i Ronald próbowali go wyprowadzić z Bosconii i natknęli się na brata Raula. On zareagował szybko i skutecznie. Pobiegł do Centro Medico, chociaż było już zamknięte i zaraz znalazł się tam Żołnierz, jego dziewczyna i Ronald.

Ja musiałam zostać w oratorium i pilnować wyjścia. Dziś przypadał mój dzień. Po rozmowie z Anią dowiedziałam się, ze Żołnierz dostał miesięczne zwolnienie z armii, bo ma słabe serce.  Zrozumiałam, ze to może być główny powód jego próby samobójczej. Przecież jeszcze kilka dni temu z nim rozmawiałam. Mówił, ze ma przydział daleko od Piura i nawet chciał z tego powodu zerwać z dziewczyna. Chociaż bardzo ja kochał, to jeszcze bardziej kochał walczyć. To, ze służył w armii... To była jedna z niewielu rzeczy, z której mógł być dumny. Bo raczej nie z rodziny, która była rodziną tylko z nazwy. Ojciec mieszkał oddzielnie, a matka z jego przyrodnią siostrą oddzielnie. On nocował raz tu, raz tam, czasem wolał w ogóle nie wracać na noc do domu. Z tego skąd pochodził i gdzie się wychował tez raczej dumny być nie mógł. Nueva Esperanza - dzielnica slumsów. Co drugi dom z trzciny, co przecznica banda chłopaków okradających przechodniów. Palące słonce, śmieci i biegające psy. Zakratowane sklepiki, postoje mototaxi i miejscowe speluny ze stolikami przykrytymi ceratą.

Wytłumaczyłam to sobie po swojemu. Marzenia Żołnierza legły w gruzach. Wolał wiec połknąć 30 tabletek niż być znów tylko szarym człowiekiem ze slumsów. Mimo ze miał piękną i opiekuńczą dziewczynę, przyjaciół, ludzi, do których zawsze mógł się zwrócić o pomoc. I pewnie spory bagaż problemów i za dużo myśli w głowie. To tak jak z Magikiem z Paktofoniki. Magik tez miał żonę, małego synka. Dlaczego skoczył z 13 pietra w II Dzień Świąt Bożego Narodzenia? Bo czul, ze się wypalił. Wolał umrzeć jako artysta z długopisem i zeszytem w reku. Jasne ze powód mógł być był całkiem prozaiczny. Nie miał za co kupić prezentu świątecznego swojemu synkowi. Miał paranoje. Manie doskonałości. Wypalony ziołem mozg.
Nigdy śmierć czy próba samobójcza nie ma dostatecznie dobrego uzasadnienia. To największa głupota, jaką człowiek może zrobić. Zycie - jakie by nie było, ma przecież niewyobrażalnie wielka wartość samo w sobie. A samowolna śmierć to zamkniecie sobie drogi do szczęścia - i tego na ziemi i tego wiecznego. Ale czy tacy ludzie jak Żołnierz albo Magik nie dają nam do myślenia? Tacy, który wolą umrzeć niż żyć bez marzeń?  Którzy wola umrzeć niż poddać się myśleniu szarej większości, która martwi się tylko o codzienny chleb? Tej większości, która zatraciła już dawno swoje ideały i marzenia, bo nie chciało jej się ruszyć dupy z wygodnej wersalki?  Tej większości, która wybrała "łatwiej" zamiast "głębiej"?

Żołnierz się pogubił. Popełnił błąd. Ale walczy. Ze światem i ze sobą. A Ty? Co robisz ze swoim życiem? Odnalazłeś już szczęście? Czy w ogóle go szukasz? Czy jesteś dumny, z tego kim jesteś? Czy w ogóle kiedyś zamierzasz być?

Magik w swoim zeszycie, który zostawił na biurku zanim wyskoczył z okna napisał: "Nie poddawajcie się, walczcie". Kurde ludzie nie poddawajcie się. Walczcie. O marzenia. O szczęście. O Boga. O siebie. O rodzinę. O świat. O miłość. O wiarę. I bójcie się tylko niespełnionego życia. 

Doris
„Tu z wami czuję się dobrze, moje życie – to przebywanie wśród was”
 Św. Jan Bosko

Te słowa Janka Bosco tak dobitnie oddają rzeczywistość misyjną. Moje życie to przebywanie wśrd Was - wśród Was, czyli dzieci i nastolatków przychodzących do estudio dirigido. Wsród Maydeisona z zaawansowanym ADHD i oczami większymi niż moje, wśród rozkrzyczanych bliźniaków Jean Pierra i Jean Paula, do których trzeba mieć więcej cierpliwości niż do drużyny piłkarskiej urwisów. Wśród nieśmiałej i ciągle uśmiechniętej Kelly, wśród nastoletniej Marivi, która w listach zapewnia ze na pewno umrze jak wrócę do Polski, wśród obrażającej się albo kupującej mi lizaki o smaku marakuji Mariany.


Wśród Was, czyli także wśród animatorów - tych młodych ludzi, którzy przychodzą pomagać, a często sami maja więcej problemów niż dzieci, którym wyjaśniają zadania, organizują zabawy, mówią katechezy. Ich historie są tak rożne jak oni sami. Jednego z nich wychowuje tylko ojciec. Drugi dorasta w ułożonej rodzinie, dopóki jego idealny świat nie zostaje zburzony przez odkrycie, ze ojciec zdradza matkę. Trzeci ma "normalną" rodzinę, ale to nie uchroniło go przed zadawaniem się z "vagos", czyli członkami dzielnicowych gangów okradających ludzi i biegających z pistoletami albo nożami. Niektórzy wstydzą się swojej przeszłości, inni patrzą niepewnie w przyszłość.
To życie na misji to przebywanie wśród młodzieży trudnej, której ja uczę się 7 miesięcy i ciągle mam braki. Wśród młodzieży, która zauważa wszelkie przejawy niekonsekwencji, niesprawiedliwości, która wyraźnie zaznacza swoja obecność krzykiem, czasem arogancja i dystansem, a czasem podejściem i przytuleniem się. Wejść w świat młodzieży to wejść świat boleśnie autentyczny, świat buntu i ideałów wrzących nieustannie w gorącej lawie aktywnego wulkanu, który w każdej chwili może eksplodować. To wejść w świat, w którym na nowo trzeba poukładać sobie puzzle, bo niektóre kawałki wcale nie leżą tam gdzie powinny.

Tak więc moja obecność tutaj to nie tylko tłumaczenie tekstów z angielskiego, szukanie przykładów środków stylistycznych po hiszpańsku i wyjaśnienie działań na zbiorach. Nie tylko prowadzenie modlitwy, pilnowanie porządku. Nie tylko przygotowywanie refresco i rozdawanie ciastek podczas meriendy. Nie tylko chodzenie z dzbankiem wody w jadalni i przekrzykiwanie sześćdziesiątki czy siedemdziesiątki dzieci. Nie tylko tłumaczenie, dlaczego trzeba przychodzić do kościoła w niedzielę. To przede wszystkim spotkanie z człowiekiem. Z cynicznym chłopcem emo albo zbuntowanym hip-hopowcem. Ze słodką podobizną Penelope Cruz lub jej krnabną kolezanką. Spotkanie, które czasem wyzuwa z Ciebie energię do cna, a czasem dodaje Ci takiego powera, że myślisz, że naprawdę da się zmienić świat - już, teraz, w tej chwili. Spotkanie, które pozwala Ci zobaczyć więcej, wyjść poza schemat budowany skrupulatnie przez ludzi dorosłych – tych podobno "dojrzałych". Spotkanie, które pozwala Ci zrozumieć, dlaczego jesteś tu, a nie gdzie indziej. Dlaczego wybrałeś właśnie tę drogę, a nie inną.
Fokus:
Były różne sprawy, dotknęły mnie aspekty
Problem był konkretny, do dziś widzę efekty
I widzę więcej, wiem więcej, tak to jest mniej więcej
Uczę się sztuki życia (...)
Magik:
Tymczasem po głowie chodzą mi słowa w parze
Raz, że lubię to robić, a dwa, że
Kiedy to robię widzę uśmiechnięte twarze,
A to właśnie jest Everest moich marzeń
To właśnie jest Everest moich marzeń
 (fragmenty kawalka Paktofoniki „C.D. Kinematografii”)

Doris
Wielki Post w Peru, tak jak i w innych krajach nie był okresem bardzo różniącym się od innych. Głośna muzyka na ulicach i słynne niedzielne "borachady" (u nas by się pewnie powiedziało kulturalnie "przyjęcia", mniej kulturalnie - po prostu domowe popijawy) nie zniknęły cudownie na te 40 dni, które z założenia powinny być czasem wyciszenia i refleksji. 

W Wielkim Tygodniu nasi animatorzy codziennie przygotowywali się do Zmartwychwstania - jedni tańcząc, a drudzy odgrywając sceny z Męki Pańskiej. Tak wiec codziennie dało się słyszeć głośne pokrzykiwania i muzykę puszczana na cały regulator lub tez widzieć Francisco (katechista), maszerującego przez slumsy z krzyżem, który przynosił codziennie z domu na potrzeby inscenizacji. Wszystko po to, żeby w Wielki Piątek odegrać "Żywą Drogę Krzyżową", a w Wielka Sobotę powitać Zmartwychwstałego Jezusa tradycyjnym tańcem z ogromnym krzyżem z palmy na wejściu. Marinera tez była, ale peruwiańska wersja krakowiaka tańczona przez dziewczyny w rażąco pomarańczowych sukniach i chłopaków ze słomkowymi sombrero i szablami zrobiła o wiele większe wrażenie.

Po pokazach tanecznych było oczywiście ognisko, nie tylko te rozpalone na potrzeby poświecenia ognia, ale także takie dla młodzieży. Atmosfera - iście salezjańska, chociaż salezjanie ograniczyli się w swojej obecności tylko do grania na gitarze. Za to katechiści z bierzmowania stanęli na wysokości zadania i rozkręcili towarzystwo do granic możliwości. Były dynamiki, tance, przeciąganie liny i walka płci na piosenki. Poprzeczka była wysoka, bo przecież wprawić młodzież w dobry nastrój bez grama alkoholu to nie lada wyczyn. 

Tak wiec wśród tego radosnego przezywania Wielkiego Tygodnia wydawało się, ze może chociaż wielkoczwartkowa pielgrzymka do 7 kościołów - zwana w Piura "Visita a las Siete Iglesias" będzie czasem chwilowej zadumy. Nic bardziej mylnego. Chodzenie z grupa młodzieży od jednej parafii do drugiej żeby pomodlić się przy wystawionym tego dnia we wszystkich kościołach Najświętszym Sakramencie może w teorii brzmi dobrze, ale w praktyce, jest tylko "pajacując" jak to trafnie określiła Senora Mary. Szczytem tej pajacady było robienie na środku jakiegoś dużego placu "bakity" już po 12 w nocy. Bakita to dynamika, w której naśladuje się krowę kręcącą głową i ogonkiem przy wtórze piosenki o niej samej. I to ona, nie tam żadna wielkopostna piosenka, była hymnem przewodnim tej pielgrzymki, czy może raczej wycieczki trwającej od 22.30 do 3 w nocy.

Jedynym dniem, w którym można było poczuć istotę Wielkiego Tygodnia był Wielki Piątek, a właściwie samo popołudnie, podczas którego ulicami slumsów chodziła żywa droga krzyżowa. Ja wcieliłam się w postać Marii Magdaleny, dlatego te 2 godziny były dla mnie przeniesieniem się do innego świata. Świata uczuć i emocji tej wrażliwej kobiety, dla której Jezus był Mistrzem, Nauczycielem, Przyjacielem i jedynym mężczyzną, który ją zaakceptował taką, jaka jest. 

Maria Magdalena to przecież nawrócona grzesznica. Kobieta, którą przed spotkaniem Jezusa bala się spojrzeć w lustro, nie patrzyła ludziom w oczy, bo nie chciała zobaczyć w nich potępienia i wzgardy. Jej życie było pasmem grzechu, stale powtarzanego i niezmiennie znienawidzonego. A jednak to ona staje się ikoną świętości. To Maria Magdalena - chyba jako jedyna - pożegnała się z Jezusem przed skazaniem go na śmierć, oblewając mu stopy łzami i namaszczając olejkiem. To ona na drodze krzyżowej towarzyszyła Matce Jezusa, to ona stała pod krzyżem przy Jego Śmierci. To dzięki niej świat dowiedział się o Zmartwychwstaniu. To ona pierwsza w nie uwierzyła. 

Patrząc na mękę Chrystusa z perspektywy Marii Magdaleny, to patrzeć inaczej, głębiej. Maria Magdalena idzie z Jezusem i razem z Nim niesie krzyż swojej przeszłości, dźwiga na ramionach ciężar swoich grzechów. Ona poznała smak zhańbienia i upodlenia. I dlatego mocniej potrafi zjednoczyć się ze swoim Nauczycielem w Jego męce. Maria Magdalena patrzy na wykrzywioną z bólu twarz Jezusa, na krwawiące i poranione ciało, na wbijające się w Jego głowę ciernie. Spogląda na bolesną twarz Maryi i podtrzymując jej bezwładne z cierpienia ciało, niemalże wyczuwa rozrywające się gdzieś pod skorą matczyne serce. Maria Magdalena cierpi potrójnie - za siebie, za Jezusa i za Maryję. Nie może znieść widoku ludzi, którzy cieszą się ze skazania jej Mistrza, którzy mijają Go obojętnie, jakby był tylko nic nieznaczącym złoczyńcą prowadzonym na śmierć.

Sylwetka Marii Magdaleny jest dla każdego z nas niesamowitym przykładem na to, ze z najgłębszego nawet dna można się podnieść i unieść się o siedem poziomów wyżej. Ze każde ludzkie życie, nawet po utracie człowieczeństwa, da się zmienić. Maria Magdalena dzięki temu, ze Jezus wybaczył jej dużo, jeszcze bardziej potrafiła docenić Jego nieskończoną i BEZwarunkową Miłość. I to właśnie dzięki Tej Miłości odnalazła drogę do lepszego życia.


https://picasaweb.google.com/100764578938696738910/Pasja