Doris
Kobiety jak zwykle maja duzo na glowie...

Praca na polu ryzowym

Jezus jest wszedzie (!)

Coca-cola tez...
 
Nowsza wersja Tarzana

Koniec swiata, czyli droga na plaze

Zagubieni

Stary czlowiek i... ocean

Matotaxi, czyli jazda bez trzymanki

Takie tam palmy

A to pewnie Maryla miala na mysli spiewajac "nie dbac o bagaz"
Doris
Zasiadam właśnie do kolejnego posta i znów czuje bombardowanie w mózgu, bo jest tyle rzeczy, którymi chciałabym się z Wami podzielić, tyle sytuacji, które chciałabym opisać, tyle emocji, które chciałabym przelać na ta wirtualna kartkę. Tak sobie myślałam, ze z tym moim blogiem to jest jak z patrzeniem na niebo w nocy. Oglądasz gwiazdy i myślisz sobie, ze dostrzegasz wszystko. A tak naprawdę widzisz tylko malutki fragmencik tej wielkiej granatowej przestrzeni nad Toba. Każdy post to taki kolejny gwiazdozbiór, który chce Wam pokazać, zdając sobie jednocześnie sprawę, ze niemożliwe jest, żebyście zobaczyli cały nieboskłon.

Jedną z rzeczy, która bezsprzecznie wymaga opisania, jest dzień moich urodzin. 6 lutego. Poniedziałek. Już o 6.30 rano moja mentalna siostra zatroszczyła się o to, żebym nie zapomniała, ze mam urodziny, bo jako pierwsza wręczyła mi prezent. Po przeczytaniu życzeń prawie się popłakałam, ale to już było jak siedziałam przed komputerem w domu wspólnoty. Bo tam musiałam się na chwile zobaczyć z pewna ważną osoba, która czekała na mnie na skypie. Po Mszy w mojej intencji, bracia i księża zagrali mi sto lat (oczywiście po hiszpańsku) w akompaniamencie gitary. Ponieważ jeszcze wtedy nie skończyły się Vacaciones Utiles, to do 12-stej miałam dzień jak codzienen, wiec biegałam sobie z listami, podbijałam karnety, chodziłam po klasach przypominając o grzecznym zachowywaniu się. Za to na koniec, przy wyjściu, zostałam wycałowana przez co najmniej setkę dzieci. Przy każdym "Feliz Cumpleaños Profe" musiałam się schylać prawie do ziemi (zdecydowana większość całujących miała 8 lat). Wiele z tych całusów dostała Ania, z racji tego ze do tej pory niektórzy mają problemy z odróżnianiem nas.
Na spotkaniu z nauczycielami czekały na mnie kolejne urodzinowe piosenki i toasty. Ja zastanawiałam się tylko który z nich może mieć jajko i kiedy będzie chciał go użyć. Bo pewnie nie wiecie, ale w Peru jak ktoś ma urodziny, to rozbija mu się jajko na głowie. I posypuje mąką. Tak dla uczczenia jednej wiosny więcej. Na moje szczęście z zebrania wyrwała mnie sekretarka, która przyszła mi oznajmić, ze muszę podpisać kwitek, bo dostałam kwiaty. Co? Kwiaty? Ale jak to kwiaty? Od kogo? Gdy zobaczyłam wielki bukiet kwiatów w różowym wazonie i karteczkę z napisem "Te dua" już wiedziałam. Ktoś mi zapowiedział, ze w urodziny mi pokaże, jak bardzo mnie kocha. Pokazał. I uratował przed jajkiem. Bo zanim zdążyłam wrócić animatorzy czekali na mnie na rogu. Ale ja już byłam w bezpiecznej odległości od nich i jajka w torebce foliowej.
Obiad był tego dnia uroczysty, jak to zwykle bywa przy jakiejś okazji. Dostałam torta w bitej śmietanie z napisem "Feliz Día Doris", a jako jeden z prezentów od wspólnoty, płytę z "peruwiańską marinerą". W międzyczasie wysłuchałam życzeń dla Señority z Polski w peruwiańskim radiu i dwóch serenad, które zaśpiewali mi klerycy. Po południu było jak zwykle Sol Bosco, czyli oratorium popołudniowe. Tutaj triumfowały moje Laurity, które jedna po drugiej wręczały mi upominki, a na koniec zaciągnęły mnie w ustronne miejsce. Na szczęście nie po to, żeby mi rozbić jajko na głowie, ale żeby mi wręczyć... Kolejnego torta. Tym razem w czekoladowej polewie z wiórkami kokosowymi. 
O 17.30, jak już skończyło się Sol Bosco, pobiegłam do naszego pokoju, żeby przynieść ciasto na spotkanie z animatorami. Gdy wróciłam, zastałam puste oratorium i Angelę, która spacerowała z telefonem w ręku i udawała, ze nie może się dodzwonić do Ani. Zaczęła mi opowiadać, ze zgubiła jej się Ericka (jej córka) i ze nie wie, gdzie są wszyscy. Oczywiście nie wierzyłam w ani jedne jej słowo, co tylko jeszcze bardziej rozbudzało moja ciekawość. Jak już skończyła to swoje przestawienie, zaciągnęła mnie na gore, do jednej z klas. A tam czekało na mnie.... Przyjecie niespodzianka. Balony z powypisywanymi literkami z mojego imienia, łańcuchy z bibuły, ciastka, napoje i około 30-tka ludzi czekająca na solenizantkę, czyli... na mnie! Jak zawiązali mi oczy chustka, zakręcili wokół własnej osi i kazali rozbijać pinade z cukierkami, naprawdę poczułam się jak w amerykańskim filmie. W "Kochanym urwisie" na przykład.  Co prawda tort z ananasami na wierzchu i świeczką taką jak w Polsce się stawia na kolędę nie pasował to tej charakterystyki, ale kto by tam wnikał w szczegóły. 
To nie był koniec niespodzianek tego dnia. Bo gdy na chwilę wyszłam na świeże powietrze, okazało się, ze zaczął padać deszcz. Deszcz, rozumiecie? Deszcz na pustyni. I nie taka mżawka jak zwykle, tylko prawdziwa ulewa. A ja jakieś dwie godziny wcześniej mówiłam mojej Klaudii (jednej z Laurit), ze chce jest tak gorąco, ze jedyne o czym marze, to deszcz. I spadł! Wszyscy wyszli, skakali, biegali albo po prostu stali i cieszyli się jak głupki. I delektowali tym cudownym momentem, w którym na rozpalone od nieustającego upału ciało spadają ogromne, zimne krople deszczu. Po paru dniach już przeklinali to moje życzenie, bo deszcz padał co noc i to tak, ze co rano mieliśmy wodę do kostek w oratorium. A żeby weszły dzieci, trzeba było przed zajęciami robić wielka akcje odwadniania za pomocą drewnianych "łopat" do zgarniania wody. Klerycy wymyślili nawet bajkę "o dziewczynce o niebieskich oczach, której życzeniem był deszcz". Ale wtedy, na tamta chwile, deszcz był cudem. Moim cudem. 

 Wieczorem, jak już mogłam odetchnąć po tym wirze niespodzianek, przeczytałam wszystkie maile, wiadomości, smsy. Chyba nigdy nie dostałam tak pięknych życzeń. To był moment, w którym ostatecznie dotarło do mnie, ilu ludzi na tym świecie mnie kocha. Jak wiele jest osób, chciałoby być ze mną w tym dniu. Cieszyć się moim szczęściem. I ze ta misja, rozstanie, tęsknota, są po to, żebym zrozumiała, jakie to cenne. To wszystko, co czułam tego 6 lutego, podsumować może fragment maila od osoby, która zna mnie chyba najlepiej:

Zastanawiam się czy płakałaś dzisiaj... Jakie to uczucie gdy dostajesz tyle miłości będąc na misjach, od ludzi których zaledwie poznałaś? Jak to jest gdy zostawiając tylu znajomych i przyjaciół na dziewięć miesięcy i będąc tysiące kilometrów od nich bez możliwości zobaczenia okazuje się, że oni tam czekają na Twój powrót i bardzo za Tobą tęsknią, pamiętają, piszą i kochają? 
Czy to nie piękne? Tracąc zyskujesz...dając miłość dostajesz ją. Jak to jest doświadczać tego? 

Jak to jest? Cudnie. Jest cudnie.
Doris
Gdy wcześniej myślałam o tym poście, to chciałam napisać o wielu rzeczach, z których składa się każdy nasz dzień tutaj. O tych pierwszych minutach na Vacaciones Utiles, podczas których biegam z jednej formacji na druga, rozdaję listy, zbieram karnety i modlę się, żeby nie przyszło tylko dwóch nauczycieli zamiast pięciu. O ustawianiu dzieci do pionu, żeby zamiast krzyczenia i wybiegania z klasy podczas zajęć, siedziały grzecznie w ławkach. O opiekowaniu się dziećmi z gorączką i szybkich interwencjach przy wypadkach na huśtawkach. O warsztacie z angielskiego, który czasem musi zejść na drugi plan, jak nie przyjdzie "profesor " od futbolu.
O wyciskaniu limonek na refresco dla 95 dzieci z oratorium popołudniowego. O robieniu bransoletek na warsztatach z Sol Bosco i rozmowach wychowawczych z moimi Lauritami, które pozostają ciągle diamentami nie do oszlifowania. O myciu stu zielonych i niebieskich plastikowych kubeczków. O jedzeniu bodoke, czyli wodnych lodów, których inni wolą unikać przez wzgląd na możliwe rewolucje żołądkowe. O chowaniu się przed balonami z woda, które z powodu karnawału są utrapieniem dla wszystkich stworzeń płci żeńskiej.

Ale te wszystkie momenty to tylko niektóre elementy układanki. Te, które najszybciej rzucają się w oczy. Najbardziej jaskrawe, nadające stały rytm i najlepiej pasujące do tła. Pozostaje jeszcze to, co tworzy kontury dopiero po ułożeniu całości. To są te rzeczy, które dostrzegają tylko niektórzy. Jeżeli zechcą dostrzec.
Ja na przykład zdałam sobie dziś sprawę, jak wiele się uczę. Każdego dnia. Uczę się Peruwiańczyków. Peruwiańskiej odmiany ludzi ze slumsów. A może po prostu ludzi z innego świata, nie przesiąkniętych jeszcze globalizacją i jej barbarzyńskimi skutkami. Uczę się jak porzucić swoje europejskie podejście do człowieka. Uczę się ich sposobu patrzenia na świat.

Peruwiańczycy... Zabiają mnie bezpośredniością. Kiedy? Gdy 11-letnia dziewczynka pyta mnie mimochodem, czy wiem, ze jej mama ja zostawiła. Albo gdy moja imienniczka Doris mówi mi, ze jej rodzice nie żyją. Albo gdy ktoś podchodzi i pyta, czy może okraść mi oczy. Bo są tak piękne, ze chce mieć takie same. Wtedy budzi się we mnie Europejskie myślenie. Ale jak to? Nie mówi się tak  bez okazji i stosownej chwili, ze nie ma się rodziców. Nie mówi się komplementów nieznajomej osobie. Nie ufa się ludziom, których się dobrze nie zna. Nie? A kto powiedział ze nie?

Peruwiańczycy: zbijają mnie z tropu swoim spontanicznym okazywaniem uczuć. Na przykład gdy dają mi całusa dzieci, które pierwszy raz widzę na oczy. Albo pytają, jak mam na imię. Gdy animatorzy przychodzą i się przytulają, tak po prostu, bez wyraźnego powodu. Czasem tylko dodają"polakita" albo "mi amiga kurde". No i znów - w Europie to nie do pomyślenia. Przytulanie się jest przecież dozwolone tylko dla zakochanych. Całowanie w policzek ludzi płci przeciwnej, nawet na przywitanie, surowo zabronione. Ale czy to normalne? Trzymanie ludzi na dystans? Ten fizyczny strach przed drugim człowiekiem? Ta dziecięca potrzeba czułości, która czasem pozostaje nigdy niezaspokojona? Nawet w wieku 40 lat?
Peruwiańczycy. Zaskakują mnie swoim wybuchowym temperamentem. Mogą się kłócić długie godziny robiąc zamaszyste ruchy rekami, zaciskając mocno szczękę, mrużąc oczy i mówiąc z prędkością przekraczająca granice zrozumienia. Nawet na środku ulicy. Mogą tez tylko spojrzeć spode łba, syknąć "tsssssss, chala", zrobić lekceważący ruch reki i obrazić się na amen. Wszystko jest dla nich czarne albo białe. Kochasz mnie albo mnie nienawidzisz. Nie ma żadnego pomiędzy. W Europie za to wolimy nie mówić sobie w oczy pewnych rzeczy. Nie kłócimy się na ulicy, bo to przecież nie wypada. Raczej zamykamy w czterech ścianach nasze żale i pretensje do świata. Chowamy je tak głęboko jak się da, żeby tylko sąsiad nie pomyślał, ze coś ze mną nie tak.

Peruwiańczyk rzadko kiedy jest hipokrytą. Jak idzie do spowiedzi to tylko dlatego, ze czuje taka potrzebę. Nie dlatego, ze ksiądz akurat będzie zbierał kartki przed Wielkanocą. Peruwiańczyk jest dobrym obserwatorem. Potrafi zapytać, czemu jesteś smutny zanim jeszcze zdążysz pomyśleć, ze rzeczywiście jesteś. Peruwiańczyk jest zawzięty. Jak sobie postanowił, ze nie pozmywa po kolacji, to nie pozmywa, choćby się waliło i paliło. Peruwiańczyk jest dumny i przewrażliwiony na punkcie swojego kraju. Powie Ci, ze keczua jest językiem narodowym Peru i nieważne, ze w keczua rozmawia tylko mały procent mieszkańców selvy. Peruwiańczyk jest wolny. Nie obowiązują go godziny pracy, szkoły, nawet na Mszę potrafi przyjść w połowie. Peruwiańczyk tańczy wtedy kiedy chce i w rytm muzyki, którą sam sobie włączy.

Dlaczego tak uwielbiam ten peruwiański styl bycia? Bo jest autentyczny. Bo wypływa z samego środka gorącej latynoskiej natury. Bo nie jest schowany pod maska schematów, wyrachowania, pozorów. Dlaczego kocham Peruwiańczyka w wersji, którą znam? Bo ten typ człowieka nie stara się być kimś, kim nie jest. Bo nie potrzebna mu torebka od Coco Chanel żeby znać swoją wartość. Bo nie wierzy ślepo kolorowym reklamom. Nie daje się zamknąć w szczypce nowej mody na puste i bezuczuciowe lalki Barbie. Nie pracuje po to, żeby kupić plazmę albo komórkę z lepszymi gadżetami. Bo na codzien zauważa drugiego człowieka. Przesiaduje zawsze pod domem, a nie zamyka się w środku. Nie buduje wysokich murów żeby czuć się bezpieczniej. Bo zamiast po zimnej posadzce plastikowych galerii stąpa po gołej ziemi. Każdego dnia ma realny kontakt z jej powierzchnią. Jest biedny, ale może Ci dać 1 sola nawet jeśli wie, ze nie oddasz.
A Ty bogaty człowieku z Europy? Jak bardzo jesteś prawdziwy? Czy jak zdejmiesz maskę włożoną na potrzeby świata XXI wieku to coś pod nią zostanie? Czy jak opuścisz betonowe mury i usiądziesz na trawie to będziesz wiedział, co ze sobą zrobić? Czy stać Cie na to, żeby zamknąć laptopa i zamiast rozmawiać z ludzi na facebooku zapytać babcię na ulicy, dlaczego sprzedaje suszoną miętę? Czy dalej myślisz, ze nowsza wersja samochodu da Ci szczęście i satysfakcję? Czy ciągle jedyne emocje wywołują w Tobie polskie wersje programów rozrywkowych z USA? A jedyne przeżycia to te z imprez mocno zakrapianych alkoholem i polepszaczami humoru? Ile jeszcze będziesz myślał ze jesteś panem samego siebie?