Doris

Gdy zbudzi nas dźwięk potłuczonego szkła
Mamy coś, czego nie zabiorą nam
Gdy wzrok przysłoni gęsta mgła
Mamy swoje skarby - mamy coś, czego nie zabiorą nam...
Liber, Skarby

Czy tęsknota ma jakieś granice? Czy można już tęsknić tak bardzo, ze system zacznie wariować, zresetuje się i będzie znów miał pełno miejsca na dysku? Tak żeby od nowa zapełnić go odświeżanymi setki razy wspomnieniami, niezapomnianymi migawkami z przeszłości, aż do następnego kryzysowego zawirusowania się?
Czy wiesz, co może czuć osoba, która na sam widok twarzy ukochanych osób uśmiechających się ze zdjęć wybucha płaczem? Czy znasz to uczucie, w którym nie cieszy Cie już nic i wydaje Ci się, ze nawet słonce które świeci nie jest prawdziwe, bo prawdziwe świeci gdzieś na drugiej półkoli?
Czasem ta tęsknota jest jak zabawa szklaną kulą na drewnianej podstawce, którą się nakręca jak pozytywkę. Podnosisz kule, pokręcasz kluczykiem i słuchasz tej dobrze Ci znanej melodii. Potrząsasz kulą, patrzysz jak tańczą w niej srebrzyste kawałeczki ozdobnego papieru. I przyglądasz się obrazom wewnątrz kuli. Najpierw parze siedzącej na dachu bloku i oglądającej zachód słońca. Później tej samej parze, gdzieś nad jeziorem, na kajaku, na ławce, w kaplicy. Parze spacerującej po plaży ze słońcem na skroniach, parze biegnącej przez ulewny deszcz. Parze tańczącej na ulicy, parze oglądającej gwiazdy w samym środku betonowego osiedla, parze puszczającej latawce na wielkiej łące.
Potem widzisz tez uśmiechniętą twarz mamy, tatę opowiadającego kolejny kawal, młodziutką i wiecznie zamyśloną twarz młodszego brata, zaciętą i wyrazistą twarz tego, który urodził się 2 lata po tobie... Pomarszczoną i zarumienioną jak domowy rogalik twarz babci. Potrząsasz mocno i pojawiają się kolejno twarze Twoich przyjaciół. Przyjaciółek z dzieciństwa, z piaskownicy. Tych poznanych trochę później, w wyjątkowych okolicznościach. Tych dalekich i tych bliskich. A także twarze ludzi, którzy zmienili Twoje życie.
Ta szklana kula czasem wywołuje uśmiech. Czasem niewypowiedzianą radość. Czasem strach przed utratą. Czasem płacz. Razem z potrząśniętymi srebrzystymi fragmencikami tańczą emocje, pragnienia, tęsknoty... Z tej perspektywy wszystko wygląda pięknie, ale jest takie niedostępne. Szklana ściana nie pozwala Ci nawet poczuć ciepła ludzkich dłoni. Jest nieugięta. Czasem się na nią wkurzasz. Niecierpliwisz się. "Kiedy to ja będę mógł być częścią tego świata?". Ale ostatecznie znów stawiasz szklaną kule w honorowym, dobrze widocznym miejscu. Przecież ta kula to wszystko, co masz...

Doris
04/03 Big Brother w dżungli

Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lek przed nieznanym, chcesz więcej i więcej.  
Na początku bałam się wejść na łódkę. Wydawała się wywrotna, niestabilna i w dodatku trzeba było na nią wsiąść prosto z pomostu stąpając po cienkim czubie. To jedna z tych długich lodek przypominających trochę weneckie gondole, tyle ze z silnikiem motorowym.  Później było już mi wszystko jedno. Usiadłam nawet na samym czubie. Wszystko po to, żeby jak najlepiej chłonąc te cudowne widoki mijane po drodze.
Płynęliśmy ekipą polsko-peruwianską. Nadworny sternik parafialny ze swoja rodziną, ja, Ania i Sylwia. Najpierw przecięliśmy ołowianą Maranon wzdłuż brzegu San Lorenzo. Potem wpłynęliśmy na wody o innym zabarwieniu, coś pomiędzy ciemnozielonym a granatowym. Był to dużo węższy dopływ Marañon, który poprowadził nas wgłąb dżungli.

 Na brzeg wyszliśmy w wiosce Santa Rosa. Tam nasz przewodnik zaprosił nas do lokalnej wiejskiej "knajpki" na... masato. Masato to słynny napój Amazonii i postrach turystów. Robią go kobiety, które przeżuwają liście juki i wypluwają przeżutą zawartość do naczynia. Dzięki temu wstępny proces fermentacji masato ma już za sobą i szybko dojrzewają w nim procenty. Dzięki Bogu nie musiałam oglądać tego procesu. Wystarczył mi widok gotowego, budyniowo-zielonkawego koktajlu w plastikowej miseczce. Sylwia - jako tutejsza, wypiła bez wahania całą miseczkę. Ja zdobyłam się na dwa łyki. To i tak wielki wyczyn, zważywszy na obecność obserwatorów, czyli kobiety, dzieci i kilku mężczyzn z twarzami wpatrzonymi w trzy gringi wizytujące ich wioskę. Nie wypadało przecież zrobić żadnej skwaszonej miny po zasmakowaniu tego amazońskiego wynalazku. A - uwierzcie mi - wiedząc, co musiały przeżyć liście juki żeby ostatecznie uzyskać taka konsystencje - nie jest to łatwe. Na szczęście nasz sternik zaproponował nam obejrzenie papugi i tym samym uwolnił nas od wlepionych w nas indiańskich oczu.

 Dalszą drogę przebyliśmy dalej rzecznym labiryntem. Przebijając się przez wąskie przesmyki, gdzie robiło się ciemniej i trzeba było schylać głowę pod gałęziami i linami, dotarliśmy do wioski San Juan. Tam zastaliśmy mieszkańców debatujących w kaplicy nad  zorganizowaniem wielkanocnej fiesty. Oczywiście nie mogło przy tej rozmowie zabraknąć masato. Wioskowy animator (rangą przypominający sołtysa) - w tym wypadku śmieszny pan ze złotą koronką na przednim zębie, czul się w obowiązku zabawiać nas jako gości. Mówił na przykład, ze zawsze go to zastanawia- jak to możliwe, ze w Polsce wszyscy są biali? Ja w tym samym momencie zastanawiałam się, co ja robię wśród Indian, ale wszystkim widać udzielała się międzykulturowa atmosfera. 
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o jezioro Aripari i wróciliśmy do San Lorenzo. Popołudnie spędziłyśmy już na stałym gruncie, w przytulnym domku misji salezjańskiej. Ale dżungla nie dala o sobie zapomnieć. Przyszła pora na deszcz, który był dla nas takim zjawiskiem, ze wmurowało nas w chodnik. Stałyśmy i patrzyłyśmy jak zaczarowane. 

Deszcz równikowy. Jego nadejście zwiastuje jedynie upiorny upal, który parę godzin przed daje  się we znaki tak, ze czujesz się jak uwieziony w środku wielkiego parowaru. Polskie "oberwanie chmury" to nic w porównaniu z tym, co dzieje się, gdy zaczyna padać w selwie. W ciągu 3 sekund deszcz przeradza się w lejącą się z nieba ścianę wody, której jest tak dużo, ze wszystko momentalnie robi się szare. Wydaje ci się, ze patrzysz przez mgle, a to tylko spadające krople zlewają się w jedna całość i zaburzają przejrzystość widzenia. Wysokie i potężne palmy pod wpływem naporu wody i podmuchów wiatru machają się jak cieniutkie chorągiewki. A domy z dachami ze strzechy, wyglądające jak w bajce "Trzy świnki" jak stały, tak stoi. Dżungla naprawdę kryje w sobie wiele tajemnic.  

7/03 Góralu, czy ci nie zal

Jeszcze nie zdążyłam do końca uwierzyć w to, ze naprawdę jestem w dżungli, a już trzeba odpływać. Przypomina mi się śpiewana przez lokalnego indiańskiego grajka-organistę pieśń wielkopostna na melodie "Góralu, czy ci nie zal, góralu wracaj do hal..." Tak, bardzo mi zal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli. Nie wiem, czy przez to, ze tak bardzo różni się od pustynnego Piura. Czy może dlatego, ze życie toczy się w niej spóźnione o kilka rewolucji technologicznych. Czy może dlatego, ze pozostała jeszcze dzika, nieodkryta, niedostępna dla przeciętnego przybysza, kryjąca w sobie wiele tajemnic, a przez to jeszcze bardziej fascynująca? Czy może dlatego, ze jest w niej jeszcze tyle do zrobienia, a jej mieszkańcy rzeczywiście potrzebują pomocy?

Od wczoraj płyniemy lancha do Yurimaguas. Lancha to statek, który przypomina raczej wielki zardzewiały kuter rybacki. Na lanchy można znaleźć wszystko. Pod pokładem towary przemysłowe, o istnieniu których lepiej nie wiedzieć (na przykład wczoraj przed odpłynięciem robotnicy wyciągali z niej tony ciężkich, metalowych 3-metrowych prętów). Na górnym pokładzie ludzie ze swoimi bagażami i rozwieszonymi hamakami.

Nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, ze Peruwiańczycy rzadko podróżują sami. I tak na przykład pewien pan w średnim wieku załadował się na lanchę razem z dwoma synami i trzema indykami związanymi za pazury. Młode małżeństwo jako maskotkę dla rocznego dziecka zabrało ze sobą na pokład małą czarna małpę. Ktoś tam wziął w podroż papugę, ktoś inny cala gałąź bananów lub kosz innych owoców, jeszcze ktoś na przykład magnetofon żeby bron Boże nie rozstawać się z muzyka. Wszystko po to, by umilić sobie i innym pasażerom podroż. 

Lancha wiec na te 24 godziny rejsu zamienia się w statek towarowy, przedszkole, zoo i dom wypoczynkowy w jednym. Dla przybysza z Europy podroż takim statkiem to niezapomniane przeżycie. Samo spędzenie tylu godzin w hamaku to nie lada wyczyn. W hamaku jesz, spisz, odpoczywasz, czytasz książkę, piszesz, słuchasz muzyki. Z hamaka patrzysz na rzekę, biegające po pokładzie dzieci, karmiące piersią matki, na skrzeczącą papugę i zajadające się bananami małpę. Hamak to twój bujany fotel, łózko, biurko, jadalnia, sypialnia i salon w jednym. Może być jedynym schronieniem przed wlepionymi w Twoja białą twarz oczami indiańskiej dziewczynki. Albo zamienić się w przytulny, chociaż trochę niewygodny kokon na czas zimnej i deszczowej nocy na rzece. 

Hamak to Twój najlepszy przyjaciel na lanchy. Chyba ze masz kogoś takiego jak Ania, kto nie tylko opanował umiejętność ekspresowego obierania pomarańczy bez noża, ale jest tez Aniołem Stróżem, mamą, siostrą, bratnią duszą, powierniczką i towarzyszką w jednym. Wtedy hamak to tylko kolorowy dodatek. 

Doris
Amazońskie Hawajki i katoliccy szamani

Jeszcze parę miesięcy temu, gdyby ktoś mi powiedział, ze będę w dżungli, to postukałabym się w głowę i popatrzyła z politowaniem na owego delikwenta. Ja, która panicznie bałam się malarii i nie cierpiałam wszelkiego robactwa miałabym z własnej woli pojechać do dżungli?  A teraz - ubieram kalosze, długie spodnie, kapelusz, biorę aparat i spaceruję po zabłoconych drogach San Lorenzo.
Im dalej od "nieco ucywilizowanego" placu głównego, tym bardziej ma się wrażenie, ze świat się tutaj zatrzymał. Gdyby nie ludzie ubrani "po europejsku", wszystko wyglądałoby jak wycięte z czasów sprzed Kolumba. Te ich domy kryte strzecha, lodki wystrugane z grubego pnia, kobiety noszące dzieci w chuście i piorące w rzece, kury biegające po podwórkach...

To wszystko jest takie fascynujące. To, ze mogę sobie spacerować brzegiem dorzecza Amazonii. Ze stąpam po rdzawo-czerwonej, a nie czarnej ziemi. Ze mijam po drodze ludzi o czekoladowych twarzach - z wydatnymi ustami, płaskim nosem i oczami w kształcie migdałków. Ze przy każdym z domków o liściastym zadaszeniu stoi drewniana peke-peke  z małym owalnym wiosłem. Ze dziewczynki noszą na głowach kosze z owocami wyglądającymi jak fasolka szparagowa, a chłopcy dźwigają cale gałęzie zielonych bananów. 
Do tego te niesamowite historie opowiadane przez księdza Diego z Ekwadoru (to ten misjonarz z żyłką zamiast gumki do włosów) i innych "tutejszych", które ciągle chodzą mi po głowie... O tym, jak odwiedzać indiańskie społeczności, żeby nie przywitało cie dwudziestu mężczyzn z napiętymi lukami, o tajemniczej roślinie ahuayasca, po której ma się wizje przeszłości i przyszłości. O samotnie podróżujących Indiankach, z którymi nie można rozmawiać . O zabijaniu szamanów albo białych turystów, którzy nie chcieli pokazać paszportów, wiec uznano ich za pelacaras - ludożerców spadających na Ziemie razem z gwiazdami.
O samych tylko plemionach żyjących z departamencie Loreto można by słuchać i słuchać. Kandozi, Quechua, Achual, Wampis, Sharpa, Awayun, Chayahuita, Shiwilo... Każde z nich ma swoje tradycje, zwyczaje, przesądy, swój język, styl bycia i sposób na przetrwanie. Oczywiście nie żyją już tak, jak ich przodkowie. Jako mówi ksiądz Roman - nie zastaniesz ich codziennie tańczących wokół ogniska, a pióropusze zakładają tylko od święta. Żyją co prawda dwa plemiona, gdzieś przy granicy z Brazylią, które do tej nie porzuciły stylu życia sprzed setek lat. Należący do niech Indianie dosłownie uciekają przed cywilizacją. Gdy ktoś namierzy ich osadę, zmieniają miejsce zamieszkania. To o nich pisał Cejrowski w jednej ze swoich książek. 
My nawet nie marzyłyśmy o tym, żeby dotrzeć do dzikich plemion z wymalowanymi twarzami i zatrutymi strzałami przewieszonymi przez ramie, ale udało się nam spotkać kilku Indian z plemienia Kandozi. Kobiety szczególnie rzucają się w oczy, bo maja grube czarne długie włosy z obciętą na prosto grzywka a'la Kleopatra i kwieciste sukienki o wszystkich kolorach tęczy. Wyglądem przypominają raczej Hawajki, ale są zdecydowanie bardziej otyłe. Gdy się uśmiechają, prezentują się tak pięknie jak kwiaty na ich sukienkach. I chyba o tym wiedza, bo nawet ruszają się tak, jakby były stworzone tylko do podziwiania. 
Kandozi i większość plemion żyjących w Amazonii to "ucywilizowani" Indianie.  Cześć z nich przyjęła religie katolicka, dlatego ich wioski  są celem wypraw misjonarzy pracujących w dżungli. W departamencie Loreto, każdy z nich ma wydzielony obszar. Ksiądz Diego na przykład, aby dotrzeć do swojej parafii, musi płynąc kilka dni lodka, a potem przedrzeć się piechota przez dżunglę, co z reguły zajmuje mu 8 dni. Ksiądz Józek z kolei, aby odwiedzić lokalne wspólnoty udaje się w trzytygodniowe wyprawy, pływając od wioski do wioski. 
Po miesięcznym jedzeniu konserw z chęcią wraca do San Lorenzo, gdzie co jakiś czas organizowane są kursy dla animatorów. W każdej katolickiej społeczności w dżungli jest animator, który w zastępstwie księdza ewangelizuje, przygotowuje do sakramentów, odprawia Liturgię Słowa. W indiańskiej hierarchii animator znaczy tyle, co dawny szaman. Indianie wierzą bowiem, ze dopóki człowiek nie jest ochrzczony, mieszka w nim diabeł. Chrzest stal się wiec czymś w rodzaju magicznego obrzędu, który wypędza złe duchy. A ze do Chrztu przygotowuje animator, nie można mu odmówić iście szamańskiej profesji. 

Doris
29/02 Grillowane banany i kokosy ze słomką

Yurimaguas. Wioska, czy może raczej miasteczko rybackie położone nad rzeka Haullaga, czyli nad jednym z dorzeczy Amazonii. To punkt wylotowy podróżujących oraz tych, którzy chcą dostać się wgłąb dżungli.
Dotarłyśmy tam z Ania około 13-stej. Ponieważ nie było już miejsca na busa Gilmer Tour, pojechałyśmy samochodem osobowym. Kierowca pokonywał górskie zakręty z taka szybkością, ze to było najgorsze 2,5 godziny jakie spędziłam kiedykolwiek w samochodzie. Na samo wspomnienie tej drogi do tej pory kreci mi się w głowie. Nawet widoki w postaci zbocz górskich porośniętych gęsto roślinnością z niewypływającymi wprost z litej skały strumykami nie rekompensować tej zabójczo pokręconej trasy.

W Yurimaguas zatrzymałyśmy się w hostelu, który mieścił się w samym środku mercado. Żeby tam wejść musiałyśmy wiec minąć stertę śmierdzących skorek od bananów, stragany z górami rzeczy wszelkiej maści i pochodzenia oraz panie odganiające muchy od swoich wyrobów. Ponieważ wolałyśmy nie spędzać dużo czasu wśród tych wątpliwych atrakcji, cale popołudnie szlifowałyśmy chodniki w celu rozejrzenia się po okolicy. Obiad zjadłyśmy w chińskiej knajpce, która jako jedyna w całym miasteczku wydawała się godna zaufania. W dodatku już na wejściu zobaczyłyśmy na szklanym ekranie mecz Polska - Portugalia, co uznałyśmy za dobry znak. Oglądanie biało-czerwonych koszulek naszych piłkarzy w środku Peru nie  mogło nie wywołać w nas nostalgii za ojczyzna. Na szczęście szybko się otrząsnęłyśmy i po kurczaku w cieście mogłyśmy dalej kontynuować nasze rozeznanie terenu.

Tak trafiłyśmy do portu. Spacerując wśród błota, chatek ze strzechami, mijając długie drewniane lodzie ze spiczastymi dziobami, nie do końca chciało się nam wierzyć, ze naprawdę tu jesteśmy. Nie zdążyłyśmy jeszcze przyzwyczaić się do widoku rdzawo-kawowej rzeki i bujnych drzew porastających cały horyzont. A tu jeszcze port rodem z XIX wieku.
Jakby tego było mało, późnym wieczorem Padre Józek zabrał nas na kolacje na... ulice. Dosłownie. Zajęłyśmy miejsce przy jednym ze stołów z jasnym obrusem ustawionych na rogu ulicy. Pani o indiańskich rysach podała nam miejscowy przysmak, czyli cecine z tacacho. Cecina to plaster wędzonego mięsa smakiem przypominający polska polędwicę na gorąco. Tacacho to pulpety z grillowanych bananów, które jedna z pan zagniatała rekami, rozbijając je najpierw drewnianym tłoczkiem. Do picia cebada, czyli sok z pszenicy i naprawdę możesz poczuć się jak w peruwiańskiej selwie. Nie wiem, co bardziej mnie przekonało - obrane kokosy ze słomka sprzedawane blisko portu czy pulpety z bananów, ale ostatecznie dotarło do mnie, ze jestem w innym świecie.

01/03 Chrystus był Indianinem

Wczesnym rankiem nawiedzamy biuro Huallaga Express, skąd mamy wykupione bilety na motorówkę tej właśnie firmy. Obserwując ciemne twarze ludzi z kruczoczarnymi włosami i kolorowa papugę na ramieniu jakiegoś chłopaka, musiałam chwile pomyśleć, czy na pewno jakimś dziwnym trafem nie znalazłam się na planie "Piratów z Karaibów". Po bardziej wnikliwym rozeznaniu okazało się, ze nie. Motorówka nie przypominała wyglądem pirackiego statku, żaden pan nie miał tez opaski na oku. Siedzenia były ustawione jak w autobusie, a sternik wyglądał całkiem cywilizowanie. Czasem tylko podjadał owoce jakiejś strączkowej rośliny, wypluwając niejadalne części na zewnątrz.

Przez 8 godzin na lodzi mogłam się do woli napatrzeć na rzekę i niekończąca się zielona gęstwinę na obu brzegach. Czasem przepłynął jakiś większy statek i narobił fal. Wtedy motorówka podskakiwała pod naporem poruszonej wody tak jak ta ze "Słonecznego Patrolu" z Mitchem na pokładzie. Siedzący na przeciwko mnie misjonarz z broda i kucykiem związanym jakaś marynarska żyłką w kolorze ametystu, opowiadał nam legendy o delfinach. Ostrzegał nas, ze białe delfiny porywają piękne dziewczyny, bo są w nich zaklęte dusze mężczyzn. Biskup siedzący przed nami skwitował to tak, ze w takim razie na pewno nie dopłyniemy z nimi do końca trasy.


Obiad jedliśmy w najbardziej ekstremalnym (szczególnie dla naszych żołądków) miejscu jak do tej pory. Była to gospoda rybacka w jednej z wiosek po drodze do San Lorenzo. Żeby tam dojść, trzeba było przejść po drewnianej kładce grubości deski, położonej miedzy domkiem na wodzie a brzegiem. W gospodzie każdy dostał kawałek wielkiej ryby o głowie wielkości ludzkiej dłoni pływającej w bordowo-brazowej zupie. Do tego ryz, czerwona fasolka i sok z guanabany. Podczas jedzenia przyglądała się nam indiańska dziewczynka bujająca się na bujanym fotelu. Za swoimi plecami miała skorę lamparta wiszącą na ścianie. Ona przyglądała się nam, a ja jej.

***
O 16-stej dobijamy do San Lorenzo. Cel naszej wizyty to salezjańska misja. To tutaj pracuje dwóch misjonarzy - ksiądz Józek Kamza i ksiądz Roman Olesiński, legenda selwy. Ksiądz Roman od 38 lat mieszka w Peru, z czego 11 w dżungli. Indiańskie społeczności to jego druga rodzina. Sa tez dwie wolontariuszki z wolontariatu "Młodzi Światu" - Magda i Sylwia. Prąd jest przez dwie godziny rano i od 19 do 23.30 wieczorem. Pierze się w deszczowce, a podłogę zmywa się ropą, żeby zabezpieczyć ja przed nieproszonymi insektami.
San Lorenzo to - jak mówią dziewczyny - jeszcze nie dżungla. Raczej miasteczko w dżungli. Dla nas, po pół roku spędzonym w pustynnych rejonach Peru, to zupełnie inny świat. Wszechobecne błoto, które jest prawdziwym utrapieniem w porze deszczowej,  chatki z dachami ze strzechy i ludzie o indiańskich twarzach - to wszystko robi na mnie ogromne wrażenie. Nie wspominając już o śpiewniku w kaplicy w języku shawi-castellano, krzyżu wielkopostnym z liści bananowca i obrazie w jadalni z ukrzyżowanym Chrystusem-Indianinem.

Jedyne co się nie zmienia niezależnie od równoleżnika, to reakcja peruwiańskich dzieci na dwie gringi z Polski. Gdy zawitałyśmy do oratorium popołudniowego, poczułyśmy się jak na początku w Bosconii. Czyli jak główna atrakcja dnia. Poznałyśmy najbardziej wygadane dziecko świata - małego Eliasa, który bez cienia skrepowania zadawał nam sto pytań na minute, porównywał twarze, zaglądał w oczy i podziwiał włosy. Ostatecznie i tak stwierdził, ze jesteśmy bliźniaczkami.

Wieczorem Magda i Sylwia opowiadały nam swoje amazońskie przygody. Na przykład o miesiącu spędzonym w wiosce Ullpayacu, gdzie miały przygotować dzieci do sakramentów. Mieszkały tam u indiańskiej rodziny i już od 6 rano dzieci zaglądały im przez szpary w chatce i krzyczały, ze chcą puzzle. Albo o tym, jak się prowadzi oratorium w największą ulewę. To akurat miałyśmy okazje zobaczyć na własne oczy. Chłopcy tak kochają piłkę nożną, ze nie przeszkadza im nawet deszcze równikowy. Po takiej grze zmienia się im kolor skory na trochę jaśniejszy, bo są cali w mleczno-kawowym błocie. Ale czego się nie robi dla piłki nożnej.

Doris
26/02 Wyścig z czasem

Po przyspieszeniu daty naszego urlopu, ekspresowym zaplanowaniu podróży do San Lorenzo (czyli placówki salezjańskiej w dorzeczu Amazonii), zarezerwowaniu biletów, przeczytaniu jednej stronki z artykułem pod tytułem “co zabrać ze sobą do dżungli” i pakowaniu się dzień przed wyjazdem o 1 w nocy, nadszedł TEN DZIEN, czyli niedziela 26 lutego.
Pakujemy plecaki do busa i jedziemy na dworzec Transportes Chiclayo. Tam okazuje sie, ze nie ma juz biletow na nasz autobus i musimy jechac 45 minut pozniej, co oznaczalo, ze limit czasu na przesiadkę do kolejnego autobusu zmniejsza sie do minimum. Mając już wizje nocowania w Chiclayo i stracenia 90 soli za zarezerwowany wcześniej bilet, dojeżdżamy jeszcze z 10-minutowym opóźnieniem. Szybkie rozeznanie i dostajemy się w tempie ekspresowym na dworzec Movil Tour, czyli przewoźnika, który ma nas zawieść do Tarapoto. Odbieramy bilety dokladnie przepisowe pół godziny przed odjazdem autobusu. Okazuje się, ze i tak musimy jeszcze poczekać ponad godzinę, bo autobus jedzie z Limy i jeszcze nie dotarł. Ale nam już jest wszystko jedno. Ważne, ze zdążyłyśmy. Pierwszy wyścig z czasem mamy za sobą.


27/02 Lawina błotna, czyli nie lubię poniedziałku

Poranek w autobusie do Tarapoto. Gdzieś w górach. Stoimy i czekamy. Moje nieobudzone jeszcze komórki w mózgu nie pozwalają mi odpowiedzieć na pytanie na co właściwe czekamy. Ale spływająca z góry woda przecięła nam drogę i nie da się przejechać. Wygląda to tak, jakby niewielka rzeka znalazła sobie ujście w zupełnie niewłaściwym miejscu, bo przez środek drogi. Dziewczynka siedząca obok spogląda przez okno i krzyczy: “Mami, mami, mucha aqua, mucha aqua, no se puede pasar” (Mamo, mamo, dużo wody, dużo wody, nie da się przejechać). Widoki rekompensują czas stracony na bezczynne czekanie. Obrośnięte grubym zielonym płaszczem góry, szerokie piaskowe skarpy porozcinane wzdłuż przez erozje, drzewa w rożnych odcieniach zieleni, mające tyle liści, ze trudno dostrzec gałęzie. Deszczowe krople stukają o dach autobusu, a nad górami unoszą się gęste chmury porannej mgły. Można by tak patrzeć i patrzeć. Wpatrywać się i wyszukiwać nowe szczegóły. Problem w tym, ze możemy tak stać i dwa dni, a dwie gringi, przyzwyczajone do posiłków w autobusach, wzięły ze sobą 2 paczki ciastek i 4 paczki chipsów. Śniadania jak nie było tak nie ma, a my stoimy dalej.

***
Przed nami zjechała z góry ciężarówka. To już jakaś nadzieja, Nasz odważny kierowca, zapewne znudzony bezczynnością, poszedł w jej ślady. Wyminął stojący przed nami samochód i ruszył pod gorę zanurzając kola w brązowej, płynącej wartkim strumieniem po jednej stronie ulicy, wodzie. Odetchnęliśmy z ulga. Jedziemy dalej.
Ale nasz spokój nie trwał długo. Za dwoma zakrętami kolejna przeszkoda – spływające z góry grząskie błoto o kolorze kawy z mlekiem. Po kilku bliżej nieokreślonych manewrach i zaparkowaniu w bezpiecznym miejscu, stoimy dalej. Żółta spycharka próbuje opanować sytuacje i oczyścić drogę z lawiny błotnej. A my, wpatrzeni w deszcz czekamy. Stoimy i czekamy.
***
Nasz autobus dojechał do Tarapoto z 10-godzinnym opóźnieniem. Około 6 godzin spędziłyśmy wpatrując się w ciężarówkę wywożąca wylewające się gorą błoto. Jeździła z góry na dol, a dwa spychacze – duży i w wersji mini, dostarczały jej co chwila nowego materiał błotnego. W miedzy czasie zajmowałyśmy się zdobywaniem jedzenia dowożonego przez panią z sąsiedniej wioski. Najpierw udało nam się kupić Inkę Cole(peruwiańską wersja coca-coli o kolorze żółtej oranżady) i waniliowe markizy. Później zdobyłyśmy nawet krakersy, wodę, trzydniowe bułki i jajka na twardo. Ponieważ nie byliśmy jedynym autobusem, który utkwił na górskim zakręcie, pani z jajkami zrobiła tego dnia niezły interes.


28/02 Toyotą do raju

Poranek w hostelu. Otwieram oczy i mam nad głową wiatrak wielkością przypominający prawie skrzydło od helikoptera. W ekspresowym tempie  szykujemy się do wyjścia, bo czeka już na nas nasz przewodnik i tymczasowy opiekun, czyli nie kto inny jak ksiądz Józek Kamza. Dla nieuświadomionych - to on jest sprawca tego całego zamieszania z wyprawa do dżungli. Po drodze zahaczamy jeszcze o całkiem europejska kawiarnie (kolejna doba bez kofeiny to byłaby już przesada).
Na wylotówce z Tarapoto wynajmujemy samochód z kierowca. Czerwona Toyota wiezie nas najpierw po asfalcie. Tam mijamy mini jeepy z odkrytymi przyczepami. Jadą wyładowane po brzegi bananami, kobietami i dziećmi podróżującymi na stojąco. Za miastem już tylko szeroka piaszczysta droga o intensywnym rdzawym odcieniu. Pokonujemy górskie serpentyny w tumanach kurzu. Jesteśmy na terenie  selva seca, czyli tzw. dżungli wysokiej. To tak jakby roślinność typowa dla dżungli przenieść w góry. Naokoło sama zieleń z calą paletą swoich odcieni. Niezliczone gatunki drzew liściastych przemieszane z niskimi palmami o szerokich i rozłożystych liściach zdominowały krajobraz. Tylko ogromne ściany urwisk nie bija w oczy swoja zielenią. Są łaciate - o kolorze popiołu i zwietrzałego piasku, albo jednolite - lososiowo-brazowe i brunatne.
Razem z samochodem wsiadamy na prom o owalnej platformie. To nasz pierwsza przeprawa przez jedno z dorzeczy Amazonii. Tym razem będzie to Paucaryacu. 

Dojeżdżamy do miejsca o nazwie brzmiącej nieco z europejska - Laguna Azul. Nic jednak z Europa wspolnego nie ma. Jest to wioska nad jeziorem Sauce, którego wody maja srebrzysto-niebieski odcień, gdy patrzy się na nie z góry. Naprawdę jezioro jest brudno-zielone, jak większość wód słodkich w Peru. Z błękitnymi wodami czy bez, miejsce to rzuca uroki jak niegdyś indiańscy szamani.
Przy brzegu rezerwujemy łódkę. Młody chłopak w spodniach od garnituru i białym T-shircie robi za naszego sternika i przewodnika. Opowiada o podwodnych jaskiniach, o wulkanie, który raz do roku wybucha pod wodami Lago Sauce. O ryzykantach skaczących z podwieszanego pomostu prosto do wody, która ma w tym miejscu 58 metrów. O syrenie, która według legendy siada na "skalnym krześle" wynurzając się na powierzchnie.
 
Wokół widoki, które wcześniej mogłam oglądać tylko z "Tarzanem" w roli głównej. Wioska Locemayo z domkami o dachach z brazowo-szarej strzechy. Drzewa o grubych szarych pniach i korzeniach zanurzonych w wodzie, tak jakby z niej wyrastały. Wiszące liany - przeważnie cienkie, o żółtawym zabarwieniu. I to uczucie, kiedy płyniesz drewniana lodka z daszkiem z plandeki, słyszysz warkot silnika, czujesz na sobie krople odtryskującej wody i zastanawiasz się, jak to możliwe, ze tutaj jesteś...


Ahuahiyacu otwórz się

Jeśli zdejmujesz buty i stąpasz gołymi stopami po ziemi, żeby ja naprawdę poczuć, to żeby poczuć jazdę pojazdem silnikowym, powinieneś wsiąść do mototaxi. Mototaxi, w rejonach Tarapoto zwana motokarem to motor połączony z kareta z niebieskiej, żółtej lub czerwonej plandeki. Ma skórzane siedzenie i podnóżek z tworzywa dokładnie takiego, jak schodki w polskich pociągach. Jadąc moto Twoje ciało staje się częścią tej komicznej machiny. Odczuwasz każde drganie silnika, każdą wibracje siedzenia i podłogi, każdą wyboistosc terenu i każdy manewr kierowcy.
Takim właśnie środkiem transportu pokonaliśmy 45 minut w jedna stronę, aby dojechać z Tarapoto nad wodospad Ahuahiyacu. Biorąc pod uwagę fakt, ze tylko na części drogi był asfalt, a moto była dwuosobowa (pasażerów było trzech), sama droga dostarczyła nam niezapomnianych przeżyć. Kilka razy podjeżdżając pod gore wydawało się, jakby nawet kierowca zwątpił w siły swojego pojazdu, ale ostatecznie udało nam się dotrzeć do Paraise Verde.

 Ahuahiyacu... To chyba najpiękniejsza rzecz, jaka do tej pory widziałam. Już sam klimat miejsca sprawia, ze wydaje ci się, ze przeniosłeś się do jakiejś bajki. Pokahontaz na przykład. Podwieszane drewniane mosty kołyszące się jak w parku wspinaczkowym, schody powykładane wielkimi kamieniami. Strumyki wypływające wprost ze skały, woda żłobiąca już i tak wystarczająco gładkie kamienie. Do tego ta zieleń - ciemna, głęboka, mroczna. Tak intensywna, ze niewprawiony malarz musiałby się bardzo postarać, żeby oddać jej niepowtarzalny odcień.
Na samej gorze, jako nagroda za pokonanie kilkunastu metrów w gore, wodospad. Cienki, spadający równym strumieniem z wierzchołka wysokiej górskiej ściany. Wyglądem przypomina utkany z delikatnej tkaniny welon. Długi, ciągnący się po ziemi welon, zaczepiony w ciemnych włosach dumnie stojącej przed ołtarzem panny młodej. Nie można oderwać od niego wzroku. Chcesz dostrzec każdy najmniejszy drobiazg. Każdy szczegół. Zapamiętać te chwile na zawsze.
 
To moment, w którym dociera do Ciebie, jak wiele w życiu dostałeś. Wydaje ci się, jakby razem z ta woda spływająca z góry spadały ci prosto na ręce te wszystkie prezenty, które On dal Ci tak po prostu, bez okazji. Tyle spełnionych marzeń. Nawet takich, o których istnieniu nie wiedziałeś. Czy to nie za dużo jak na jedno ludzkie istnienie? Przyglądasz się wodzie i tak wyraźnie odczuwasz Jego miłość. W tym zawstydzeniu, radości i wzruszeniu, nie pozostaje ci już nic innego, jak tylko dziękować. Tak mocno, aż zabraknie sił.