Doris
PISAC
Pisac to główne obserwatorium rolnicze w państwie Inków. Znajomość pogody i odpowiednie ustawienie tarasów uprawnych do słońca pozwoliła Inkom na zbiory nawet do 3 razy w roku. Dzięki perfekcji w budownictwie i doskonałym wyliczeniom, temperatura pomiędzy każdym tarasem różni się dokładnie o 6 stopni C. Pozwalało to Inkom nie tylko na obfite zbiory, ale też na uprawy wielu gatunków, które nie rosną nigdzie indziej. Na przykład ziarna kukurydzy mają tutaj boki o długości dochodzącej do 2 cm.
W miejscach, gdzie gleba nie nadawała się do uprawy, Inkowie składali zwłoki. Otwory skalne w najbardziej niedostępnych miejscach na zboczach skał to właśnie katakumby.
Pisac to miejsce święte dla Inków. Razem z miastem Cusco i doliną Pikillacta tworzy ono tajemniczy trójkąt. Te trzy miejsca są oddalone od siebie o równo 300 km i położone na tej samej wysokości. Łączą się w kosmosie w jednym punkcie, który jest dla Inków wehikułem do wieczności. Gdy konstelacja ma odpowiednie ustawienie w stosunku do Pisac, układa się brama z gwiazd otwierająca przejście w zaświaty. Miejsca łączące przestrzeń miedzy niebem a ziemia (tak jak Pisac) były szczególnie ważne w inkaskiej kulturze.

OLLANTAYTAMBO
To miejsce położone miedzy trzema dolinami. Na płaskowyżu rozpościera się miasteczko, a ponad nim ruiny inkaskich świątyń. Ollantaytambo to już nie przyjemnie osłonecznione miejsce o łagodnym klimacie (tak jak Pisac), ale wietrzny i przeszywający zimnem zakątek. Inkowie mieli tu swoje "spiżarnie i lodówki". Wybrali to miejsce, aby przechowywać żywność, dlatego warunki klimatyczne musiały być takie, a nie inne. Dzięki usytuowaniu spichlerzy na górskich zboczach jedzenie długo zachowywało świeżość, a dzikie zwierzęta nie miały do niego dostępu. Oprócz spichlerzy w Ollantaytambo znajdują się dwie świątynie typu piramidowego - Słońca i Księżyca. Tarasy nie maja wykorzystania rolniczego, stanowią solidne zabezpieczenie całej konstrukcji położonej na szczycie góry.
Ollantaytambo zawdzięcza swoja nazwę wodzowi, który zakochał się w córce króla Pachacuteca. Wykorzystał on obietnice Inki, który poprzysiągł dać wszystko każdemu kto ostatecznie wroga. Takim sposobem Ollanta zdobył rękę księżniczki.

HUCHUY QOSCO (tł. Małe Cusco)
To położona około 300 m nad Calcą całkiem dobrze zachowana osada Inków, której mieszkańcy zajmowali się tkactwem. Gliniane domy świadczą o tym, ze jest starsza niż wszystkie okoliczne ruiny, ponieważ Inkowie budowali z gliny zanim jeszcze zasłynęli budowlami z kamienia. Ale Huchuy Qosco to miejsce niepowtarzalne nie tylko ze względu na swój wiek. Sa to jedyne ruiny Inków, które jeszcze nie toną w morzu turystów żądnych poznania inkaskich tajemnic. Pan na wejściu kasuje co prawda 7 soli za bilet, ale poza nim można spotkać w okolicy tylko pasącą się na trawie krowę albo panią w cylindrze i warstwowej spódnicy. Wszystko dlatego, ze aby dojechać się do Huchuy Qosco trzeba pokonać drogę pod gore o kształcie zygzaka. Ze względu na to, ze droga ta jest pokryta kamieniami, a jej szerokość przyprawia o zawrót głowy, dostanie się tam samochodem to nie lada wyczyn. Tym bardziej, ze aby wejść w każdy zakręt trzeba wykonać manewr cofania, wiec tylne kola znajdują się kilkanaście centymetrów nad przepaścią.

MACHU PICCHU
Zaliczane do 7 cudów świata. Pociąg, który tam dojeżdża kosztuje 100 $, a samo wejście 128 soli, czyli około 65 $. Chyba ze ma się carne de extranjeria, który uprawnia do statusu "turysty krajowego". Wtedy płaci się 10 soli za bilet pociągiem i 65 soli za wejście.
Machu Picchu to jedyne niezniszczone ani niezmienione w czasach kolonialnych miasto Inków. Odkryte dopiero w 1911 przez profesora Uniwersytetu Yale, Hirama Binghama, który dowiedział się o zaginionym inkaskim kompleksie od miejscowego rolnika. Machu Picchu zawiera część świątynną, królewska i mieszkalna. Świątynia Trzech Okien ma takie ustawienie, żeby pierwsze promienie słońca wpadały do środka w czasie przesilenia letniego i zimowego. Świątynia Słońca jest zbudowana na głazie o kształcie odwróconego trapezu. Pod nią znajduje się miejsce mumifikowania zwłok z trzema charakterystycznymi schodkami. Liczba trzy jest często wykorzystywana w budownictwie i symbolizuje trzy zwierzęta czczone przez Inków - węża jako symbol świata podziemia, pumę jako teraźniejszość i kondora jako przedstawiciela niebiańskich zaświatów. To ku czci tego ostatniego zbudowano kolejna świątynię, nad którą góruje pomnik ptaka ze skalnych ścian uformowanych w kształcie skrzydeł. Świątynia znajduje się w miejscu, w którym niebo łączy się z ziemia, dlatego jest miejscem przejścia do zaświatów. 
Doris
CALCA i okolice

Calca to położona w Andach miejscowość, która zwana jest stolicą Świętej Doliny Inków (a przynajmniej taki napis widnieje na wjeździe). Calca leży ponad 3000 m n.p.m. Panuje tu prawdziwie górski klimat - bezlitosny dla kogoś, kto spędził 9 miesięcy w mieście "wiecznego gorąca", czyli w pustynnym Piura.
Okolice Calci to monumentalne góry rzucające cienie tak, ze o każdej porze dnia wyglądają inaczej. To łososiowobrązowe domki z gliny, z płaskorzeźbami pamiętającymi czasy Inków. To tarasy uprawne położone na zboczach gór, do tej pory wykorzystywane przez miejscowych rolników. To przemykające jakby duchy z innej epoki góralki ubrane w ciemne warstwowe spódnice i kremowe cylindry albo noszące dzieci w kolorowych chustach w charakterystyczne paski i kliny. To ciemnoskórzy mężczyźni żujący wiecznie liście coki i starsze panie pokrzykujące "choclo con queso" (kukurydza z serem), zachwalając miejscowy przysmak. To typowa cusceńska muzyka w rozklekotanym busie przepełnionym miejscową ludnością.

Calca to tez Dom Księdza Bosco, w którym mieszka 29 chłopaków z okolicznych wiosek. To dom pełen ciepła, który już na zawsze będzie mi się kojarzył z 3-letnią Lidką gotującą "arroz con leche" (deser ryżowy) na swojej plastikowej kuchence, ze smakiem ciepłych bułek i domowego jogurtu, z Arturem smażącym nam jajka na śniadanie, z czarnym niebem usianym gwiazdami jedna przy drugiej, jakby bały się być za daleko od siebie...


CUSCO
Nie można o nim nie wspomnieć. W końcu to oficjalna stolica Państwa Inków. Ma 7000 lat i jest jednym z najbardziej namagnetyzowanych miejsc na świecie. Zbudowane na planie pumy, czyli zwierzęcia symbolizującego świat teraźniejszy, a także sile i energie. Otaczają je zielone doliny, czerwone kaniony i góry ze szczytami pokrytymi śniegiem. Wąskie uliczki, usłane kamieniami drogi i schody, murowane domy pokryte czerwona dachówką - to wszystko nadaje temu miastu uroku, którego nie zniszczą nawet tłumy turystów przemierzających codziennie Cusco wzdłuż i wszerz. To tutaj kreci się turystyczna machina, która zbija interes na białych przybyszach rządnych odkrycia inkaskich tajemnic ukrytych w ruinach miast i świątyń.


QORICANCHA (tł. mur ze złota)
Miejsce, w którym na zburzonym mieście Inków Dominikanie zbudowali klasztor. Obecnie oglądać można pomieszczenia dawnych świątyń i inne pozostałości inkaskiej kultury. W świątyni tęczy, która za czasów Inków jako jedyna była cała w złocie, znajduje się tzw. „najmniejszy kamień Inków”, który jest po prostu wypadkiem przy pracy. Trzeba było dosztukować brakujący element do ukruszonego głazu tworzącego ścianę świątyni.

Po świątyni księżyca nie zostały nawet ściany, ale w jej miejscu oglądać można płaskorzeźbę o złotym kolorze (gdyby naprawdę była złota, już by jej tam nie było). Są na niej rysunki najważniejszych inkaskich bogów – centralne miejsce zajmuje Wiracocha przedstawiany jako bezkształtna masa, a obok niego Słońce, Księżyc, Dzień, Noc, Gwiazdy.
Obok świątyni księżyca znajduje się obserwatorium astrologiczne, a także obraz przedstawiający Drogę Mleczną wraz z jej konstelacjami. Każda konstelacja ma kształt zwierzęcia. Inkowie dzięki swoim obserwacjom wiedzieli, że gdy np. głowa pumy przekroczy określony punkt, będzie padać. Dokładne przewidzenie pogody pozwalało Inkom na zaplanowanie roku rolniczego.
Świątynia Słońca zwana jest obecnie „złotym ogrodem” lub „słonecznym ogrodem”. Za czasów inkaskich znajdowało się tam 50 figur ze złota przedstawiających wszystkie gatunki zwierząt z całego królestwa.


SAQSAYHUAMAN

To kompleks budowli z kamienia zbudowany na obrzeżach miasta Cusco. Ze względu na swoją masywność często mylony z warownią. Jego przeznaczeniem była kontrola nad miastem (Cusco zbudowane jest na planie pumy – miasto to ciało zwierzęcia, a Saqsayhuaman to jego głowa). Mury są ułożone w charakterystyczny zygzak – to zęby zwierzęcia. Zygzak symbolizuje też błyskawicę – według przeznaczenia sakralnego, Saqsayhuaman to świątynia błyskawicy.

Miejsce to zbudowano z głazów, których waga dochodzi do 120 ton. Największy kamień ma 7 metrów i waży 90 ton. Przed czasami inkaskimi było tu jezioro, dlatego największe głazy to ociosane części góry. Pozostałe kamienie przynoszono z odległości 15 km. Najbardziej zadziwiający jest fakt, ze kamienne głazy nie maja żadnego spoiwa. Sa tak idealnie dopasowane, ze tworzą jakby elementy układanki. Według badaczy do zbudowania Saqsayhuaman potrzebnych było 20 tysięcy ludzi i 77 lat. Obecnie oglądać można tylko 20% kompleksu, reszta została zniszczona.



QUENCO (tł. labirynt)

Quenco to miejsce o przeznaczeniu sakralnym. Inkowie robili tu mumifikacje zwłok, a także składali ofiary ze zwierząt.  Zbudowany na cześć Pachamamby, czyli Matki Ziemi. W podziemiach, czy może raczej części ukrytej doskonale przed promieniami słonecznymi, znajduje się kamienny stół ceremonialny. Stół ma podobno tę samą temperaturę co ciało zmarłej osoby. W Quenco znajduje się też głaz będący częścią zniszczonego pomnika pumy – symbolu siły i energii. Według wierzeń 21 lipca głaz rzuca cień, w którym widać całe ciało zwierzęcia.


TAMBOMACHAY (tł. miejsce wypoczynku)
Tambomachay to świątynia wody. Jest to jedyne miejsce, w którym górskie tarasy nie są przeznaczone do uprawy, a do odpoczynku. Znajduje się na wysokości 3764 m n.p.m. Z otworów w skalnych schodkach wypływa woda, która jest podobno „wodą wiecznej młodości”. Nie ma to jednak nic wspólnego z wiecznym życiem. Inkowie mieli swoje święte miejsca, które stanowiły bramę do wieczności. Tajemnicę stanowi jednak źródło, z którego Inkowie czerpali wodę do świątyni. Tajemnicę tym większą, że woda płynie tam do tej pory.


PUCA PUCARA (tł. czerwona wieża)

Puca Pucara to miejsce kontrolne. Każdy wjeżdżający do państwa Inków musiał przejść przez ten punkt, w celu sprawdzenia przewożonych towarów oraz celu podróży. „Czerwona wieża” znajdująca się w Puca Pucara była połączona z innymi wieżami w najbardziej strategicznych miejscach w państwie Inków. Dzięki tym wieżom Inkowie, mimo odległości, porozumiewali się w błyskawicznie szybki sposób. Gdy coś działo się w którymś mieście, od razu wysyłano komunikat do pozostałych.
Doris
Jadę znów ekskluzywnym autobusem. Mijam półpustynne bezdrożna i przypominam sobie moment, w którym widziałam je po raz pierwszy. Tylko ze wtedy jechałam po drugiej stronie ulicy, w przeciwna stronę... Teraz nie potrafię oddać swoich uczuć. Mam serce rozdarte na pół, a w głowie migawki ostatnich momentów w Bosconii, ostatnich pożegnań, twarze dzieci zanoszących się od płaczu...

Próbuję skupić się na puszczanym właśnie filmie, wyrwać z głowy te wszystkie myśli, wspomnienia, zostawić za sobą te twarze, uśmiechy, uściski, łzy... Biorę do reki listy od dwóch moich najbardziej nieznośnych uczniów, płaczę i śmieję się na zmianę. Jean Piere przeprasza i dziękuje mi 7 razy za wszystko i za to, ze pomogłam mu się zmienić. Jose pisze, ze ma nadzieje, ze Bóg pomoże mu zachowywać się dobrze, a nie tak jak wcześniej.

Ten dzień... To chyba najgorszy dzień w moim życiu. Te wszystkie pożegnania z ludźmi, których nie zobaczysz już pewnie nigdy... Ta oblegająca cie 50-tka dzieci, te wszystkie zapłakane dziewczynki... Te wszystkie listy, kartki, prezenty, wręczane w ostatniej chwili przed wyjazdem. Jadira i Nayelly, które trzeba było zabrać siłą, bo nie chciały się mnie pościć... Razem z tymi odrywającymi się ode mnie rekami i rozluźniającym się powoli szczelnym uściskiem, moje serce rozrywało się na pól...
 
Już w środę, podczas pożegnalnego "show", które przygotowały nam dzieci, łzami wylewanymi przeze mnie, Anie i wszystkie dziewczynki można było podlać pól ogrodu. Tak naprawdę było całkiem śmiesznie, bo moi chłopcy z secundarii przygotowali skecz, w którym pokazali normalny dzień w estudio dirigido. Śmiałam się tak, ze aż bolały mnie policzki. Ale to właśnie w tym dniu wszyscy zdali sobie sprawę, ze naprawdę wyjeżdżamy. Dlatego wystarczyło kilka łez wzruszenia żeby wywołać lawinę słonych kropel spływających po twarzach wszystkich przedstawicielek płci żeńskiej... W tych dniach najbardziej powszechnym zdaniem wypowiadanym z ust dzieci było "Señorita, no se vaya, por favor", czyli "Señorita nie wyjeżdża, prosimy".

Dzieci towarzyszyły nam do samego samochodu, którym wyjeżdżałyśmy z Bosconii, a do którego było tak ciężko wsiąść. Animatorzy i kilkoro dzieci przyjechało nawet na dworzec. Z wielkim transparentem, na którym już nie wiem nawet co było napisane, bo łzy zepsuły mi ostrość widzenia...
Doris

Se me ha perdido un corazón (zgubiło mi się serce)
Si alguien lo tiene por favor (jesli ktoś je ma, proszę)
Que lo devuelve (niech mi je odda)
Gilda, Se me ha perdido un corazón

Myślałam, ze łatwo mi będzie stąd wyjechać. W końcu tyle już się tutaj niewkurzalam. Na hno Osbela, który jest odpowiedzialny za estudio dirigido, a nawet nie próbuje udawać, ze mu zależy na tym oratorium, na dzieciach, na poziomie nauczania. Na nowego księdza - dziadka, który snując swoje teologiczne wywody przy kolacji powoduje, ze wszystkim chce się odejść od stołu, żeby tylko nie słuchać jego wątpliwych teorii na temat papieża, objawień Maryi czy faktografii biblijnej. Na calą tą wspólnotę razem wziętą, która tylko utwierdza mnie w przekonaniu ze nigdy nie mogłabym być zakonnica. Na ludzi w Bosconii, którzy wiedzą o Tobie więcej niż ty sam. Na to, ze jako wolontariuszce - tego mi nie wypada, na to nie mam czasu, a o tamtym to lepiej w ogóle nie myśleć.
A jednak... Kiedy sobie pomyślę, ze właściwie już za tydzień (!) mam stąd wyjechać, jakoś ciężko to wszystko zostawić. Tak po prostu wyjechać. Wsiąść do autobusu i cieszyć się, ze w końcu zobaczę mojego "novio", moich przyjaciół, mamę, babcię, brata, ojcka... Jak mam zostawić moją Nayelli, która razem z Jadirą nie odkleja się ode mnie od momentu przekroczenia bramy oratorium aż do wyjścia. Mojego Angela, który codziennie przychodzi, wita się, a potem klepie mnie po ramieniu i z uśmiechem mówi: Señorita, znów mam dużo zadań z matematyki. Jak mam zostawić swoich bliźniaków z turno tarde, których uciszenie kiedyś było moim największym wyzwaniem, a teraz są przykładnymi uczniami, w dodatku chodzą za mną i powtarzają, żebym nie wyjeżdżała, bo oni już się przywiązali i będą tęsknic. Albo moje dzieci z oratorium peryferyjnego jak mam zostawić? Przecież to one, w każde niedzielne popołudnie dawały mi tyle radości, ze ładowały moje baterie na cały tydzień.
Jasne ze są rzeczy, za którymi płakać nie będę. Jak na przykład wiecznie niedomagający prysznic, w którym albo nie ma wody, albo kabelek wypada tak, ze musisz się nieźle namęczyć, żeby w ogóle się umyć. Nie będę tez tęsknić za ewangelikami wykrzykującymi swoje "boskie" przemówienia zanim jeszcze zdążysz otworzyć oczy. Ani za panem krzyczącym co rano "El paaaaaaan" i budzikiem wybijającym bezlitośnie 6.15. Za tym, ze nie ma internetu, wtedy kiedy ty się akurat umówiłaś na skypie. Za Big Brotherem 24 h na dobę, który wie co robisz, gdzie wychodzisz, z kim rozmawiasz, nawet czy jadłaś dzisiaj śniadanie - tez wie. Za ryżem podawanym do wszystkiego, nawet jak na stole są już ziemniaki i makaron, tez tęsknić nie będę.
Ale cremolady z guanabany, francuskich ciastek z monjarem blanco w środku (polskie toffi), pie de limon pieczonego przez siostry i empanadas z mięsem - tego będzie mi na pewno brakować. Będę tęsknić za okrzykami "Señorita Doris" na naszej dzielni, za muzyką grającą za oknem i sąsiadami nadającymi ciągle te same przeboje. Za oglądaniem gwiazd z betonowego boiska. Za zapchaną i rozklekotaną combi, która kursuje po całym mieście i kosztuje tylko sola, tez będę tęsknić. I za sokiem z wyciskanych przy tobie pomarańczy. I za weselnymi melodiami na Mszy, zwłaszcza tymi z "laj, laj, la, la, laj, laj" albo "u, u". I za marinerą tańczoną z okazji każdego święta i za gorącymi rytmami cumby...
Nie da się ukryć, ze zostawiłam w Peru kawałek swojego serca... Przez te 9 miesięcy zdążyłam pokochać ten latynoski kraj z jego wadami i zaletami, pokochać tych ludzi, ich kulturę - taniec, muzykę, te ich specyficzne obyczaje i tradycje. Ten ich gorący temperament. Te ich czarne albo ciemnobrązowe oczy. Tą ich skórę o kolorze mlecznej czekolady błyszczącą się w słońcu jak świeżo rozłupany kasztan. Te ich tandetne stroje z wzorami o wszystkich kolorach tęczy. To pewnie całkiem normalne, a z drugiej strony takie mało wygodne - mieć serce rozdarte pomiędzy dwa kontynenty...
*post z dedykacją dla pani Jałoszewskiej, która zmotywowała mnie do jego dokończenia:)


https://picasaweb.google.com/100764578938696738910/OratoriumPiura
Doris
skórzane dzieła sztuki

kolorowe jarmarki

guaba - owoc z watą w środku

ciastka z monjarem blanco

mercadowy obiad

indyki nie mają tu łatwego zycia

inne zwierzęta tez nie

jednym szarzeje skóra od wiszenia na haku

drugim zostaje tylko ogon na pamiątkę lepszych czasów...

miotły w workach z grochem

opony pod daszkiem

pani z rumiankiem 

 miejscowe owoce - chirimoya, guaba

szydelkowo-wiklinowy raj


pojazdy cztero- i trój- kołowe

pan w sombrero i jego miski

z owoców mozna zrobic wszystko

nasz ulubiony środek transportu - combi

zółte taksówki

pani z owocami

popołudniowa drzemka


Doris

To był zwykły piątkowy dzień w estudio dirigido. Całkiem nawet spokojny jak na tutejsze warunki. Dopóki jedna z animatorek nie przybiegła po klucze do naszego oratoryjnego biura, bo potrzebowała alkohol etylowy dla jakiegoś chłopaka. Oczywiście nie miałam zielonego pojęcia co się mogło stać. Wszystkie dzieci były już na gorze w jadalni, a w oratorium została tylko grupa taneczna. Pomyślałam, ze może któryś z nich nabawił się jakiejś kontuzji.

Antony wpadł do biura, zabrał watę i alkohol i wybiegł. Okazało się, ze trzeba było ocucić jednego ze stałych bywalców Bosconii. Celowo nie chce tu używać jego imienia. Nazwijmy go Żołnierzem. Taki zresztą wykonuje zawód. Tak wiec Żołnierz ledwo trzymał się na nogach. Była przy nim jego dziewczyna i kilku animatorów, którzy w porę zrozumieli, ze coś z nim nie tak. Stracił przytomność. A może raczej należałoby powiedzieć ze miał zapaść. Pytałam go, co się stało.
-Chcesz wody? Jadłeś coś dzisiaj?
-Wody.
Biegnę po wodę, przynoszę krzesło.
-Pij. Ale co się stało?
-Połknąłem 30 tabletek.
-Jakich tabletek? Co Ty w ogóle do mnie mówisz?
W tym momencie mamrocząc zaczął mi wymieniać nazwy tabletek, a jego dziewczyna z martwym smutkiem w oczach potwierdziła kiwnięciem głowy, ze to wszystko prawda.

W pierwszej chwili w ogole nie mogłam poskładać faktów. Wiedziałam, ze Żołnierz ma trudną sytuacje w rodzinie. Ze granie na perkusji w zespole na niedzielnych Mszach, to tylko jedna z jego odsłon. Ta lepsza. Pamiętałam, jak przychodził do Bosconii i pytał się, czy mogę mu dać coś zjeść. Gdy go poznałam, jego twarz już na pierwszy rzut oka mówiła, ze ma skomplikowane życie. Ale czy na tyle, żeby połykać 30 silnych tabletek? Nie mogłam uwierzyć, ze chciał ze sobą skończyć.
Po chwili siedział na krześle w naszym oratoryjnym biurze i próbował dojść do siebie. Łapał się za brzuch i skręcał z bólu albo odchylał głowę do tylu i odpływał. Galki oczne prawie wyskakiwały mu na wierzch  razem z każdym skurczem ciała albo uciekały gdzieś pod ciężkimi powiekami. Ja wypytywałam jego dziewczynę, przekonywałam, ze trzeba go zaprowadzić do szpitala, ze muszą mu zrobić płukanie żołądka. Ona powiedziała, ze wie, ze wcześniej było jeszcze gorzej. Ze już byli w szpitalu, bo to się stało przedwczoraj.

Ronald namawiał go, żeby szedł do domu.
-Ja nie mam domu.
W końcu ktoś powiedział, ze może lepiej żeby wyszedł na zewnątrz, tam jest więcej powietrza.
-Tak, chce umrzeć na zewnątrz.
Nie mogłam tego słuchać.
-Zamknij się. Myślisz ze Twoja dziewczyna chce czegoś takiego słuchać? Myślisz ze ktoś z nas chce? Może dla Ciebie Twoje życie nie ma wartości, ale dla nas tak.
Z pomocą swojej dziewczyny i Ronalda wyszedł na zewnątrz. Zaczął się z nim kłócić jego przyjaciel. Próbował mu chyba wytłumaczyć, jakim głupkiem jest robiąc takie rzeczy. Ale to nie był czas na takie porywcze rozmowy. Żołnierz nie mógł nawet stanąć na nogi o własnych silach.
Jego dziewczyna i Ronald próbowali go wyprowadzić z Bosconii i natknęli się na brata Raula. On zareagował szybko i skutecznie. Pobiegł do Centro Medico, chociaż było już zamknięte i zaraz znalazł się tam Żołnierz, jego dziewczyna i Ronald.

Ja musiałam zostać w oratorium i pilnować wyjścia. Dziś przypadał mój dzień. Po rozmowie z Anią dowiedziałam się, ze Żołnierz dostał miesięczne zwolnienie z armii, bo ma słabe serce.  Zrozumiałam, ze to może być główny powód jego próby samobójczej. Przecież jeszcze kilka dni temu z nim rozmawiałam. Mówił, ze ma przydział daleko od Piura i nawet chciał z tego powodu zerwać z dziewczyna. Chociaż bardzo ja kochał, to jeszcze bardziej kochał walczyć. To, ze służył w armii... To była jedna z niewielu rzeczy, z której mógł być dumny. Bo raczej nie z rodziny, która była rodziną tylko z nazwy. Ojciec mieszkał oddzielnie, a matka z jego przyrodnią siostrą oddzielnie. On nocował raz tu, raz tam, czasem wolał w ogóle nie wracać na noc do domu. Z tego skąd pochodził i gdzie się wychował tez raczej dumny być nie mógł. Nueva Esperanza - dzielnica slumsów. Co drugi dom z trzciny, co przecznica banda chłopaków okradających przechodniów. Palące słonce, śmieci i biegające psy. Zakratowane sklepiki, postoje mototaxi i miejscowe speluny ze stolikami przykrytymi ceratą.

Wytłumaczyłam to sobie po swojemu. Marzenia Żołnierza legły w gruzach. Wolał wiec połknąć 30 tabletek niż być znów tylko szarym człowiekiem ze slumsów. Mimo ze miał piękną i opiekuńczą dziewczynę, przyjaciół, ludzi, do których zawsze mógł się zwrócić o pomoc. I pewnie spory bagaż problemów i za dużo myśli w głowie. To tak jak z Magikiem z Paktofoniki. Magik tez miał żonę, małego synka. Dlaczego skoczył z 13 pietra w II Dzień Świąt Bożego Narodzenia? Bo czul, ze się wypalił. Wolał umrzeć jako artysta z długopisem i zeszytem w reku. Jasne ze powód mógł być był całkiem prozaiczny. Nie miał za co kupić prezentu świątecznego swojemu synkowi. Miał paranoje. Manie doskonałości. Wypalony ziołem mozg.
Nigdy śmierć czy próba samobójcza nie ma dostatecznie dobrego uzasadnienia. To największa głupota, jaką człowiek może zrobić. Zycie - jakie by nie było, ma przecież niewyobrażalnie wielka wartość samo w sobie. A samowolna śmierć to zamkniecie sobie drogi do szczęścia - i tego na ziemi i tego wiecznego. Ale czy tacy ludzie jak Żołnierz albo Magik nie dają nam do myślenia? Tacy, który wolą umrzeć niż żyć bez marzeń?  Którzy wola umrzeć niż poddać się myśleniu szarej większości, która martwi się tylko o codzienny chleb? Tej większości, która zatraciła już dawno swoje ideały i marzenia, bo nie chciało jej się ruszyć dupy z wygodnej wersalki?  Tej większości, która wybrała "łatwiej" zamiast "głębiej"?

Żołnierz się pogubił. Popełnił błąd. Ale walczy. Ze światem i ze sobą. A Ty? Co robisz ze swoim życiem? Odnalazłeś już szczęście? Czy w ogóle go szukasz? Czy jesteś dumny, z tego kim jesteś? Czy w ogóle kiedyś zamierzasz być?

Magik w swoim zeszycie, który zostawił na biurku zanim wyskoczył z okna napisał: "Nie poddawajcie się, walczcie". Kurde ludzie nie poddawajcie się. Walczcie. O marzenia. O szczęście. O Boga. O siebie. O rodzinę. O świat. O miłość. O wiarę. I bójcie się tylko niespełnionego życia. 

Doris
„Tu z wami czuję się dobrze, moje życie – to przebywanie wśród was”
 Św. Jan Bosko

Te słowa Janka Bosco tak dobitnie oddają rzeczywistość misyjną. Moje życie to przebywanie wśrd Was - wśród Was, czyli dzieci i nastolatków przychodzących do estudio dirigido. Wsród Maydeisona z zaawansowanym ADHD i oczami większymi niż moje, wśród rozkrzyczanych bliźniaków Jean Pierra i Jean Paula, do których trzeba mieć więcej cierpliwości niż do drużyny piłkarskiej urwisów. Wśród nieśmiałej i ciągle uśmiechniętej Kelly, wśród nastoletniej Marivi, która w listach zapewnia ze na pewno umrze jak wrócę do Polski, wśród obrażającej się albo kupującej mi lizaki o smaku marakuji Mariany.


Wśród Was, czyli także wśród animatorów - tych młodych ludzi, którzy przychodzą pomagać, a często sami maja więcej problemów niż dzieci, którym wyjaśniają zadania, organizują zabawy, mówią katechezy. Ich historie są tak rożne jak oni sami. Jednego z nich wychowuje tylko ojciec. Drugi dorasta w ułożonej rodzinie, dopóki jego idealny świat nie zostaje zburzony przez odkrycie, ze ojciec zdradza matkę. Trzeci ma "normalną" rodzinę, ale to nie uchroniło go przed zadawaniem się z "vagos", czyli członkami dzielnicowych gangów okradających ludzi i biegających z pistoletami albo nożami. Niektórzy wstydzą się swojej przeszłości, inni patrzą niepewnie w przyszłość.
To życie na misji to przebywanie wśród młodzieży trudnej, której ja uczę się 7 miesięcy i ciągle mam braki. Wśród młodzieży, która zauważa wszelkie przejawy niekonsekwencji, niesprawiedliwości, która wyraźnie zaznacza swoja obecność krzykiem, czasem arogancja i dystansem, a czasem podejściem i przytuleniem się. Wejść w świat młodzieży to wejść świat boleśnie autentyczny, świat buntu i ideałów wrzących nieustannie w gorącej lawie aktywnego wulkanu, który w każdej chwili może eksplodować. To wejść w świat, w którym na nowo trzeba poukładać sobie puzzle, bo niektóre kawałki wcale nie leżą tam gdzie powinny.

Tak więc moja obecność tutaj to nie tylko tłumaczenie tekstów z angielskiego, szukanie przykładów środków stylistycznych po hiszpańsku i wyjaśnienie działań na zbiorach. Nie tylko prowadzenie modlitwy, pilnowanie porządku. Nie tylko przygotowywanie refresco i rozdawanie ciastek podczas meriendy. Nie tylko chodzenie z dzbankiem wody w jadalni i przekrzykiwanie sześćdziesiątki czy siedemdziesiątki dzieci. Nie tylko tłumaczenie, dlaczego trzeba przychodzić do kościoła w niedzielę. To przede wszystkim spotkanie z człowiekiem. Z cynicznym chłopcem emo albo zbuntowanym hip-hopowcem. Ze słodką podobizną Penelope Cruz lub jej krnabną kolezanką. Spotkanie, które czasem wyzuwa z Ciebie energię do cna, a czasem dodaje Ci takiego powera, że myślisz, że naprawdę da się zmienić świat - już, teraz, w tej chwili. Spotkanie, które pozwala Ci zobaczyć więcej, wyjść poza schemat budowany skrupulatnie przez ludzi dorosłych – tych podobno "dojrzałych". Spotkanie, które pozwala Ci zrozumieć, dlaczego jesteś tu, a nie gdzie indziej. Dlaczego wybrałeś właśnie tę drogę, a nie inną.
Fokus:
Były różne sprawy, dotknęły mnie aspekty
Problem był konkretny, do dziś widzę efekty
I widzę więcej, wiem więcej, tak to jest mniej więcej
Uczę się sztuki życia (...)
Magik:
Tymczasem po głowie chodzą mi słowa w parze
Raz, że lubię to robić, a dwa, że
Kiedy to robię widzę uśmiechnięte twarze,
A to właśnie jest Everest moich marzeń
To właśnie jest Everest moich marzeń
 (fragmenty kawalka Paktofoniki „C.D. Kinematografii”)