Doris
Dla niektórych pasją są misje. Dla innych nie istnieje inna pasja niż rap.
Dla jednych życie jest wolnością. Dla drugich śmierć jest uwolnieniem od życia.
Dla większości II Dzień Świąt Bożego Narodzenia to kolejny dzień świętowania. Dla nielicznych to dzień refleksji i wspomnień.

HIP-HOP: SYLWETKI ARTYSTÓW

Magik – legenda wciąż żywa

„To jest życie i ja piszę w porywach chwili, jak mi po prostu sumienie coś... głowa coś... serce coś... mówi, nasuwa jakiś temat” - to jedna z nielicznych zachowanych wypowiedzi Magika na temat własnej twórczości. Twórczości, która dziś, 11 lat po jego śmierci, przemawia za niego - rzuca zaklęcia, tak jak kiedyś on."

Magik, czyli Piotr Łuszcz
(ur. 18 marca 1978 w Katowicach) był jednym z najciekawszych polskich muzyków lat 90., członkiem Kalibra 44 i Paktofoniki – dwóch grup hip-hopowych, które określane są mianem kultowych. Łączył charyzmę z doskonałym warsztatem. Sprawiał, że brzmienie języka polskiego stawało się lekkie i dźwięczne, rymował z łatwością w naturalnym uniesieniu, tworzył niepowtarzalny klimat. Gustaw, wydawca Paktofoniki i „przyboczny psychoterapeuta” Magika, mówił o nim, że to Bob Marley polskiego hip-hopu, choc zagubiony jak Jim Morrison.
Piotrek wychował się w rodzinie robotniczej, jego ojciec pracował w hucie, matka była sprzątaczką w bibliotece. Odkrył hip-hop dzięki MTV, gdzie mógł usłyszeć i zobaczyć amerykańskich raperów. Sam zaczął rymować w wieku 12 lat, kiedy to powstało z jego inicjatywy kilka rapowych projektów, np. Young Rappers, który stworzył z Jajonaszem. Jednak dopiero współpraca z braćmi Joką i Dabem zaowocowała wydaniem najpierw singla, a potem debiutanckiej płyty. Nazwa pionierskiego składu – Kaliber 44 – wbrew powszechnym opiniom, nie wzięła się z III części 'Dziadów' Mickiewicza, a od nazwy broni Magnum 44 (początki Kalibra związane były z gangsta rapem). Dopiero później chłopcy dowiedzieli się o magicznej symbolice liczby 44, która pasowała im do nowego stylu, jaki stworzyli, zwanego psycho rapem.
O tym, że Mag był urodzonym artystą, mówi jego kolega z zespołu – Abradab: „Magik miał zdolność postrzegania świata, miał wrażliwość wyjątkową, pisał teksty bardzo szybko, w początkowych fazach, tych kiedy zaczynaliśmy, pisał po prostu ogromne ilości tekstów, na jego dwadzieścia ja pisałem jeden, on wręcz co parę dni zasypywał nas nowymi rzeczami, to wszystko siedziało w jego głowie, także on w ogóle się nie zmuszał, miał coś, co mój ojciec nazywa iskrą bożą – miał po prostu talent.” Gustaw z kolei podkreśla, że nie było różnicy między Magikiem jako człowiekiem a Magikiem jako artystą: „Artystą był bez przerwy(...). Nie umiał oddzielić sztuki od rzeczywistości, zmagał się z nią, walczył tekstem i muzyką.”
Z Kalibrem Magik nagrał dwie płyty, które oprócz dorobku Paktofoniki, są dowodem jego niepowtarzalnych umiejętności i niekonwencjonalnego stylu. Pierwsza, wydana w 1996 - 'Księga tajemnicza. Prolog' wywołała spore zamieszanie na polskim rynku muzycznym. Stało się to w dużej mierze za sprawą pamiętnego '+ i -', w zasadzie solowego utworu Magika, w którym śpiewał o swoim teście na wirusa HIV.   Piosenka jest wyrazem przeżyć wewnętrznych wywołanych strachem przed  wyrokiem śmierci, którym byłby pozytywny wynik testu. Gdy spojrzy się głębiej, można dostrzec w niej nie tylko nadwrażliwą psychikę Magika, ale też jego problemy z osobowością i paranoiczne lęki, które towarzyszyły mu w codziennym życiu.
Lidia Ostałowska nazywa 'Księgę' psychodeliczną podróżą po upalonych umysłach. Rzeczywiście motywem przewodnim debiutanckiej płyty Kalibra 44 jest Zakon Marii (chodzi tu oczywiście o marihuanę). Utwory mają wyjątkowo mroczny klimat, a słowa artykułowane są w charakterystyczny, bardzo emocjonalny sposób. Drugą płytę - 'W 63 dni dookoła świata' (1998 r.) cechuje zmiana stylu – psychodeliczny przekaz zastąpiła  inteligentna zabawa słowem. Jej kwintesencję stanowi utwór 'Film', będący połączeniem bystrej obserwacji świata z czujnością muzyczną i niezwykłą sprawnością językową (o czym może świadczyć fakt, że tekst tego utworu, a właściwie zwrotka Magika, był omawiany przez Czesława Miłosza na zajęciach ze studentami).
Jednak wkrótce po nagraniu drugiego albumu Magik odszedł z grupy. Okoliczności jego decyzji nie są znane. Wszyscy trzej zawsze unikali tego tematu, ale nie dało się ukryć, że nie byli w najlepszych stosunkach. Dab w jednym z wywiadów wyjaśnił to tak: „Po prostu do końca nam nie powiedział dlaczego. Jak dla mnie jego odejście było związane z jego paranoją i tyle.”
Po odejściu z Kalibra Magik załamał się psychicznie. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Miał obsesję, że już nic nie stworzy. Muzyka była dla niego powietrzem i chlebem, nie umiał bez niej żyć. Na szczęście, w jego życiu pojawili się Rahim i Fokus, a wraz z nimi – nowy etap twórczości, związany z Paktofoniką. 
Lata związane z graniem w Kalibrze powoli kształtowały wizerunek Magika jako jednego z najbardziej utalentowanych raperów w historii polskiego hip-hopu. Gdy tworzyła się Paktofonika, Mag już był guru dla wielu nastolatków i wzorem dla tych, którzy próbowali tworzyć coś własnego. To przekładało się bezpośrednio na jego relacje  z Fokusem i Rahimem, a także na ich stosunek wobec niego. „Wysłuchanie w jego wydaniu jakiegoś kawałka, jakiejś zwrotki, co często zwykł robić, nawet acapella, to było dla mnie po prostu jak rzucenie na mnie zaklęcia, zarazem otrzymaniem takiego kopniaka w tyłek i to powodowało, że muszę iść do domu, po prostu robić coś.” - tak Rahim przedstawia wpływ Magika na niego. Fokus dodaje: „Nauczył nas pewnego rodzaju takiego... takiej chęci stawiania na swoim i niezależności artystycznej, że jeżeli chcemy o czymś napisać, to musimy o tym napisać.”
Mag był perfekcjonistą. Jeżeli już coś robił, to oddawał się temu całkowicie.  Gutek - wokalista, którego Magik zaprosił, aby wystąpił gościnnie w utworze Paktofoniki 'Ja to ja' - znał jego podejście do tworzenia: „Magik miał absolutną obsesję na punkcie tego, aby jego teksty były dopracowane, żeby były jak najbardziej wyrażające jego myśli, jego uczucia.” Rahim poznał to podejście podczas pracy nad 'Kinematografią': „Milion razy słuchał własnych tekstów, pokazywał je ludziom. Szukał usterek, chociaż ich nie było. Wszystko zrobione idealnie, a on: 'Chciałbym jeszcze raz nagrać tę zwrotkę. Daj mi, proszę. No zgódź się, niech chociaż spróbuję.' Próbował i pierwotna wersja zostawała. Magik się wściekał: 'Kurwa, nie umiem rapować!'.”
Najlepszą porą do układania muzyki i tekstów była dla Magika noc, dlatego często to jego żona, Justyna była pierwszą osobą, która słyszała nowe utwory: „Smacznie śpię i nagle światło. 'Posłuchaj!'. Otwieram oczy, mówię mu, że fajne. 'Ale posłuchaj! Nie słuchałaś'.” Z Justyną Magik poznał się w drugiej klasie szkoły średniej, więc małżeństwo, jak sama mówi, było zupełnie naturalną sprawą. „To była miłość od pierwszego wejrzenia. (...) Żyliśmy jak w bajce. Nigdy się z nim nie nudziłam. (...) Jeździliśmy pociągami nie wiadomo gdzie, włóczyliśmy się po jakiś chaszczach. Najpierw sami, a jak urodził się Filip, to z wózkiem. (...) Jak nie wiem co, kochał Filipa. Później zrobiło się Piotrkowi tak ciężko, że nie umiałam mu pomóc. (...) Zdecydowałam się na separację, wspomniałam nawet o rozwodzie. Piotrek odmówił. (...) 'Wiesz, że każdy nasz czyn ma ogromny wpływ na cały świat?' Poradziłam, żeby myślał o sobie, nie o całym świecie.”
Wszystkie wypowiedzi osób, które znały Magika osobiście, świadczą o tym, że był on, jak to określił Gutek, wyjątkową postacią. I to właśnie przez pryzmat  indywidualizmu Piotra Łuszcza należy patrzeć na jego samobójczą śmierć. Maciej Pisuk, który odkąd zainteresował się Paktofonika, próbował odpowiedzieć na pytanie 'dlaczego', twierdzi, że „jedną, nie wiem czy najważniejszą, ale jedną z istotnych przyczyn, dla której Magik zginął, była rzeczywistość. Polska rzeczywistość przełomu wieków.” Pisuk podkreśla symboliczny wymiar śmierci Maga, mówiąc, że „przejechał go walec rzeczywistości”.
26 grudnia 2000r., w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia, o godzinie 6.15 rano Magik popełnił samobójstwo, wyskakując z okna swojego mieszkania w Katowicach – Bogucicach. Zostawił żonę i małego synka, kolegów z zespołu i tysiące fanów w całym kraju. Można doszukiwać się wielu powodów, które miały wpływ na podjęcie tak drastycznego kroku przez Magika. Tendencja do analizowania wszystkiego wokół, nieustanne myślenie o problemach własnych i całego świata, które z sekundy na sekundę stawały się coraz większe i bardziej przytłaczające. Wypalenie artystyczne, które biorąc pod uwagę to, ile znaczyła muzyka dla Magika, mogło mieć znaczny wpływ na jego decyzję. Stopniowe przekonanie o chorobie psychicznej, która wcześniej była tylko sposobem na uniknięcie służby wojskowej. Zmiany w psychice i osobowości, wywołane długotrwałym paleniem marihuany. Presja otoczenia i fakt, że Magik nie umiał zapewnić bytu swojej rodzinie, nie miał nawet pieniędzy na zakup prezentu dla dziecka pod choinkę. To wszystko złożyło się na ów „walec rzeczywistości”, o którym wspomina Pisuk. Co ostatecznie zadecydowało o tym, że Piotr Łuszcz w wieku 22 lat chciał skończyć swoją ziemską egzystencję, pozostanie za zawsze tajemnicą, tak jak tajemnicą jest siła jego magii.
 Dorota Rudzińska


Źródła:
Reportaż „Paktofonika: hip-hopowa podróż do przeszłości”, emitowany w TVP Kultura 11.02.2009 o godz. 22.05
J. Słodkowski, Przejechani przez walec, „Gazeta Wyborcza” 2009, nr 73, dod. Kultura
L. Ostałowska, współpraca Babko Marcin, Teraz go zarymuję, „Gazeta Wyborcza” 2001, nr 301, dod. „Magazyn” nr 52
M. Pisuk, Paktofonika. Przewodnik Krytyki Politycznej, Warszawa 2008
B. Adamczyk, P. Tarasiewicz, Encyklopedia polskiego hip–hopu, Poznań 2004
http://www.hip-hop.pl
http://www.pfk.one.pl/artykuly
Doris
Tak sobie pomyślałam ze nie napisałam do tej pory jak wygląda dzień z życia wolontariuszki z Piura. Może nie było okazji, a może po prostu do czasu, w którym działało estudio dirigido, czyli douczanie szkolne i miałyśmy stały grafik dnia, nie było to aż takie interesujące. Za to dzisiejszy dzień był chyba apogeum tego, co dzieje się w Bosconii w czasie grudniowym. Jak sobie o nim myślę, to przypomina mi się blog Kasi Sterny (Kasia jest na misji w Calce), która pisze, ze przyzwyczaiła się wszystko robić na spontanie i używa zwrotu, który ostatnio najbardziej mi przypadł do gustu - po co się śpieszyć, przecież jesteśmy w Peru. Na przykład po co śpieszyć się z powiedzeniem wolontariuszkom, ze maja do ogarnięcia chocolatade na 200 dzieci, obiad urodzinowy brata Osbela, Msze z okazji 6 dnia Nowenny i kolacje świąteczną. A wszystko zaczęło się pewnego pięknego poranka 21 grudnia.

Rzut oka na pokój wolontariuszek. 6 rano. Spod okna dobiega dźwięk budzika Doris i Łona ze swoim optymistycznym kawałkiem. Spod równoległej ściany, gdzie stoi łózko Ani - Herida, ulubiony przebój jeszcze z czasów konkursu piosenki w Bosconii. Doris wstaje wykonując automatyczne ruchy i nie do końca wiedząc, co się dzieje wokół. W końcu wczoraj do 1 w nocy robiły z Ania plakat urodzinowy dla hno Osbela i kartkę z wymyślanymi dobre kilka kwadransów życzeniami. Doris powoli zaczyna kontaktować i obmyśla plan na dzisiejszy dzień. Na pewno muszę przygotować komentarze i prośby na Mszę. Tak, to rzecz priorytetowa. W końcu Ceferino (jej oratorium) ma dziś swój dzień nowenny adwentowej. Poranek tak jak każdy - medytacja, Msza we wspólnocie, śniadanie. Trzeba by było zadzwonić w końcu do rodziców. Ale rodziców nie ma na skypie. Wiec może chociaż na chwilkę do Wiktora. No tak, chwilkę. Cóż, nie zdążę już pójść na rower. Ale co tam rower. 
Już dzwoni Ania żeby przyjść do oratorium. Bo animatorki przyszły zrobić bratu Osbelowi niespodziankę urodzinowa. Rzut oka na oficine w oratorium - uśmiechnięte twarze Roxany i Angeli - dwóch animatorek pomagających w estudio dirigido. Jeszcze Nara. Spóźnia się jak zwykle.
- Doris możesz przynieść talerz i zapałki? Chcemy zrobić imitacje torta. Poukładamy bezy i powkładamy zapałki zamiast świeczek.
- Co? Zapałki? Jesteście szalone. Dobra.

Przychodzi brat Osbel ze swoim szelmowskim uśmiechem. W białej koszuli w odcieniu stalowym. Taki strój zawsze się trochę gryzie z jego ciemna twarzą o typowo indiańskich rysach. W końcu jest rodowitym Cuzcenczykiem. Wchodzi, cieszy się z torta, dmucha w tempie ekspresowym, bo przecież zapałki się szybko spalają. Ale nie przewidział jednego. Ze dziewczyny, zgodnie z urodzinowa tradycja, rozbija mu na głowie... jajko. I posypia maka żeby było śmieszniej. Brat Osbel się nie śmiał. W końcu jego elegancka koszula musiała wylądować w koszu na brudna bieliznę. Ale dla innych ubaw był niezły.

Znów telefon. Tym razem do Ani. Padre Pedro. Czytaj Poważnie Pilne. Doris i Ana już biegną do Cetpro, do gabinetu Direccion.
- Dziewczyny, bo wiecie, w końcu się okazało, ze jednak będzie nie tylko kolacja świąteczną, ale i obiad urodzinowy. To wiecie, doprowadźcie do porządku comunidad, pomóżcie pani kucharce. I kolację tez przygotujcie. Jedzenie będzie przyniesione, tylko resztą się zajmijcie. A i musicie przyprowadzić dzieci. Wiecie, ze dzisiaj chocolatada. O 14-stej. w Bosconii.
- Padre, ale jak to w Bosconii? Przecież miała być na dzielnicach dla tych do 7 lat.
- Nie, nic takiego nie powiedziałem. W Bosconii. Panie dziś przyjadą. One 170 dzieci będą miały, Wy resztę. Dobra to tyle. A i crucigramy na nowennę nie zapomnijcie.

Doris bierze 5 głębokich oddechów (jeszcze tydzień temu by się pewnie wkurzyła, ze wszystko w ostatniej chwili i znów trzeba będzie się uwijać jak w ukropie, ale dziś ma dobry dzień) i przestawia swój mózg na tryb myślenia ekspresowego - trzeba iść powiedzieć dzieciom, przecież nie wiedza, Jeimiego nie ma, Guille w pracy, Roxy pewnie jak zwykle zajęta, hmmm... Telefon - Ania.
- Słuchaj, ja zgarnęłam tego Dana, wiesz, tego co w seminarium jest, on ze mną pójdzie na Villa Kurt Beer. A Ty, nie masz z kim iść, nie? To może pójdziesz z nami najpierw, a potem do Twojego oratorium pójdziemy.
- Ale to daleko, co Ty, za długo nam zajmie, a jeszcze trzeba comunidad ogarnąć przed obiadem. Zaraz coś wymyślę. Wiem! Ray coś mówił, czy nie idziemy z ulotkami rano. To znaczy ze jest wolny.

Rzut oka na ulicę. Pod bramą Bosconii zatrzymuje się moto taxi.
- Capilla Nueva Esperanza, sektor 6. Ile?

Rzut oka na dobrze znane dla Doris otoczenie. To tu co niedziele o 15-stej zaczyna się jej oratorium peryferyjne. "Jej", bo taki dostała przydział od Padre. "Jej", bo już się zdążyła do niego sentymentalnie przywiązać. Do stylu prowadzonych zajęć. No i do dzieci. Do "malej kopii Doris", czyli Marii Belen o skórze jasnej jak Europejska i złocistych włosach, do drobnego niepozornego Victora, u którego tylko iskra w oku zdradza niepokorny charakter. Do śmiesznych braci grubasków i nieznośnej Nicol, do Yamile z wielkimi oczami i nadzwyczajnie ułożonej Keysi. Ale teraz nie czas na sentymenty. Na rogu siedzi gromadka dzieci. Może któreś z nich jest na liście. Jest.
- To super. O 13.30 będziemy czekać pod kaplica.
- Manzana P6, lote 3, gdzie to było... Ray, obudź się. Nie ma czasu. Trzeba się kogoś zapytać.

Rzut oka na jadalnię. Ania stojąc na fotelu robi ostatnie poprawki dekoracyjne. Dan krząta się ze sztućcami i talerzami. Pani w kuchni podśpiewując pod nosem smaży ziemniaki.
- Ania, coś jeszcze zostało?
- Tylko posprzątać łazienkę. Lecę po płyny. Zaraz będę.

Jadalnia po raz kolejny. Tym razem zapełniona ludźmi. To bracia z Colegio Salesiano i siostry z Marii Mozarello. No i wspólnota. Doris w pospiechu zjada sałatkę i smażone ziemniaki. Na indyka w tej wersji już nie może patrzeć.
- Kurde Ania, z kim ja pójdę na dzielnie przyprowadzić dzieci? Co za patologia. Dzwoniłam do Roxy, nie odbiera. Terecio mówi, ze nie ma go w domu i nie wie, czy Guille wróciła z pracy.
- Moje dzieci przyjdą same. Ja lepiej żebym została tutaj, trzeba jakoś ogarnąć te 200 dzieci. Ale jak nikogo nie znajdziesz, to z Toba pójdę.

Rzut oka na oratorium. Doris biegnie po długopis i krótkie spodenki. Przecież na dzielnie nie pójdzie w białych spodniach. Pomiędzy huśtawkami migają niebieskie koszulki uczniów z Cetpro.
Hmm uczniowie z Cetpro! Co oni tutaj robią? Musze kogoś zgarnąć, żeby ze mną poszedł. O jest Charles. Dziś ludzie spadają mi z nieba.

Ta sama ulica, co rano, jedzie moto taxi. Kierowca nie wie, gdzie jest Capilla Nueva Esperanza. Skręca w nie ta przecznice co trzeba. To nie tu, trzeba zawrócić. Pyta jakiejś dziewczyny. Doris się niecierpliwi. Dzieci czekają już od pól godziny.
- Może być tutaj, wysiadamy, gracias.
No i gdzie to jest, jakie te slumsy są pokręcone, przecież już tyle razy chodziłam ta droga, o loosie, jeszcze tego brakuje żebym się zgubiła w sektorze 6-tym.
Charlesowi nagle się przypomina, gdzie są. To tu, już blisko. O, widać kaplice. Kaplica jest, ale dzieci nie ma. Ani jednego! Niedowierzanie Doris z powodu nieograniecia dzisiejszego dnia osiąga maksymalny poziom. Na szczęście zaczynają pojawiać się dzieci. Wybiegają z jednej strony i z drugiej. Jeszcze tylko lista.
- Idziemy kolumna, parami, jedna para za druga. I nigdzie się nie rozchodzimy.
Doris z przodu, a za nią dwudziestka małych peruwiańskich przedszkolaków. Ida grzecznie za rączkę, czasem tylko jakiś brat poniesie na barana młodszą siostrę. Doris, slumsy, dzieci. Pierwszy raz tak z nimi paraduje przez cala dzielnice. Ale chyba się bardzo cieszy. Może jednak praca w przedszkolu jest bardziej wdzięczna niż douczanie szkolne w secundarii.

Rzut oka na oratorium w Bosconii. Dzieci siedzą już w patio techado i czekają na rozpoczęcie chocolatady. Czekanie się przedłuża, wiec wariują coraz bardziej. Doris próbuje zorganizować jakieś zabawy dla swojego oratorium. Ale dzieci są za małe. Nie rozumieją o co chodzi w "Raz dwa trzy, Baba Jaga patrzy". Wszystkie naraz rozbiegają się na huśtawki.

Rzut oka na plac zabaw. Huśtawki okupowane, drabinki tez. Na jednej, wysokiej, chłopak u góry i 7-letnia dziewczynka. Ułamki sekund. Dziewczynka spada z drabinki. Płasko na ziemie. Słychać głośny płacz. Doris biegnie, prowadzi ja do oficiny, uspokaja.
- Już dobrze, nic się nie stało - chociaż sama nie jest tego pewna. Krew wytryskuje strumieniami. Początkowo nie wiadomo czy z nosa czy z buzi. Okazuje się, ze i z tego i z tego.

Oficina. Na biurku otworzona w pospiechu apteczka. Doris w łazience, przemywa dziewczynce twarz.
- Dan, weź mój telefon, zadzwoń do hno Osbela, niech natychmiast przyjdzie.
Hno Osbel nie może przyjść. Doris ma w głowie tysiąc myśli na sekundę - iść do centro medico, dzwonić do rodziców... Dziewczynka zawodzi, ze nie mama będzie na nią zła. Krzyczy przez łzy, ze nie chce iść do lekarza. Chce do domu. Dyktuje cyferki pomiędzy jednym szlochem a drugim. Za każdym razem inne. Ale i tak jest ich tylko 5. Za mało. Przychodzi hno Osbel.
- Doris, gdzie idziesz?
- Odprowadzić ja do domu. Dziękuję za pomoc.
- Sama, nie możesz. Zaczekaj.

Rzut oka na patio techado. Damy Salezjańskie już zaczynają rozprowadzać gorącą czekoladę. Astrid, dziewczynka z drabinki, siedzi w środku z ciocia. Mieszka daleko i zdecydowała się zostać. Dzieci dostają żółte reklamówki z prezentami. Dziewczynki oglądają swoje lalki Barbie, a chłopcom świecą się oczy na widok samochodów zapakowanych w folie. Chocolatada dla starszych dzieci była o wiele ciekawsza. Miały tańczące elfy i wielkiego misia. Dynamiki i konkursy. Ale dzieci się cieszą z prezentów. Papa Noel w damskiej wersji spełnił swoje zadanie.

Rzut oka na bramę od Juan Velasco. Na zewnątrz czekają już rodzice, żeby odebrać swoje pociechy. Doris tłumaczy mamie Astrid, co się stało. Wyprowadza po kolei swoich małych urwisów. Wszyscy są, ale brakuje Marii ... Była tu, na pewno. Ale gdzie się podziała? W głowie Doris zapalają się żarówki z pesymistycznymi wersjami. Czy ten dzień się kiedyś skończy? Dzieci wychodzą, a mama w różowej bluzce zaczyna się już poważnie martwic.
- Aj, moja córka, gdzie ona jest, ma tylko sześć lat, nie trafi do domu...
Boże zlituj się. Musimy zaprowadzić Astrid do Centro Medico, za 10 minut zamykają. Dan biegnie uprzedzić lekarza.
- O jest, tam idzie.
- Bogu dzięki. Idziemy.

Rzut oka na Centro Medico. W gabinecie młody lekarz bada Astrid lezącą na skórzanym fotelu. Ma odrapana brodę i krwawiące dziąsła. Wszyscy zastanawiają się, czy miała dwa przednie zęby i je wybiła, czy wypadły jej długo przed tym nieszczęsnym wypadkiem.
- Wszystko jest w porządku. Tylko tu trzeba będzie przeczyścić. I niech ogólny wypisze jej coś przeciwbólowego.
Na korytarzu czeka już siostra Astrid i brat. Mama nie mogła przyjść, jest w pracy. Pani w różowej bluzce okazała się przyjaciółką mamy. Dlatego bardziej się martwiła, ze zginęła jej córka. Podaje Doris receptę. Dan ogarnia sytuacje. Dzwoni do hno Osbela, za chwile wraca z pieniędzmi na lekarstwa.

Doris dzwoni do Ani.
- Ania błagam, poproś hno Jose albo kogoś, żeby mi napisał moniciones. Przecież ja nawet nie wiem czy zdążę na Msze.
- Spoko, jestem u hno Raula. Już Ci pisze. Tylko powiedz, czy ktoś z Twoich animatorów przyjdzie, bo nie wiem kogo znaleźć do czytania.

Rzut oka na kaplice. Doris wpada w krótkich spodenkach na Msze. W ostatniej chwili prosi jakiegoś starszego chłopca z Ceferino, żeby przeczytał części lektora. Na szczęście się zgadza.

Trwa Msza. Doris rozgląda się po kaplicy. Przygląda się twarzom swoich dzieci. Uśmiecha się. W duszy po cichu dziękuję, ze jakoś wszystko udało się ogranac. I ze Ten na Górze podsunął jej Raya, Charlesa i Dana.

Rzut oka na comunidad. Doris wpada do pralni i zmienia spodenki na białe spodnie. Mija po drodze zapalona choinkę i stoły z zielonymi obrusami w bałwanki, przygotowane na kolacje. O, to już Święta... Padre wola Anie i Doris. Trzeba podpisywać i pozanosić prezenty. Jeszcze tylko siostra oznajmia z uśmiechem, ze będą czytać fragment w kaplicy. Co, czytać po hiszpańsku? Publicznie?
- No dobrze, tylko żeby nie było żadnego g i j.

Rzut oka na kaplice. Na ołtarzu wieniec adwentowy i cztery zapalone świece. Każda w innym kolorze. Z boku choinka. W tle muzyka z magnetofonu. Wprowadza w bożonarodzeniowy nastrój. Trzeba się szybko przestawić. Już po chocolatadzie, po urodzinowym obiedzie, po wyprawach na dzielnice.
- Zebraliśmy się, żeby wspólnie celebrować ostatni tydzień adwentu...

Rzut oka na jadalnię. Dwa okrągłe stoły suto zastawione trzema rodzajami sałatek, brązowym ryżem i indykiem polanym złocistym sosem. Doris patrzy na amerykańskie ozdoby, na indyka i wielkie torby z Mikołajem pod choinka i czuje się jak w jakimś filmie. Padre wspomina coś o bożonarodzeniowym nastroju. Chyba dawno nie był w Polsce na święta... Czarna Cuzcenia i Inca Cola uśmiecha się do gości i domowników. Doris przekomarza się jak zwykle z hno Osbelem. Wkurzył ja dziś, ale w końcu są święta. Jemu akurat szybko się wszystko wybacza.

Rzut oka na ogród. Siostry po ciemku, mijają po omacku schody i zbliżają się do samochodu.
- Dziękujemy, do zobaczenia.
- Girls, nie chcecie jechać ze mną?
- Ale przecież nie ma miejsca.
- To na pace.
- No dobra.

Rzut oka na ulicę. Wśród jednakowych domków gdzienigdzie świecą się świąteczne lampki. Granatowy jeep z Ania i Doris na pace, trzema siostrami w środku i hno Osbelem za kierownica mija powoli Juan Velasco. Na niebie dużo gwiazd.
- Kto by pomyślał ze w grudniowa noc będziemy jeździć na pace przez peruwiańskie slumsy i oglądać gwiazdy...
Doris

Przechodząc przez oratorium i mijając klasy ozdobione przez nas w gwiazdki i choinki, siedząc przy obiedzie i oglądając świąteczne ozdoby w jadalni, można by było pomyśleć ze świąteczny nastrój zawitał już kilka dni temu do Bosconii. Ale ja za każdym razem jak wchodzę do kaplicy i patrze na choinkę, to zastanawiam się, czy ona rzeczywiście jest znakiem, ze już niedługo Boże Narodzenie, czy tylko mi się wydaje? Patrzę się na nią, jakbym widziała ja pierwszy raz w życiu. I chyba wcale nie chce, żeby tam stała. Bo ten grudzień nie będzie taki jak inne. I dlatego po raz pierwszy, a może drugi w życiu, nie spieszy mi się do Świąt.

To nie będą moje pierwsze święta spędzone na skypie. Bo jak się ma rodziców i braci za granicą, a ukochaną babcię w Polsce, to czasem zdarza się tak, ze nie wszyscy siedzą przy jednym stole w wigilijny wieczór. Ale chyba sam dom przystrojony świątecznymi świecidełkami, ze stroikiem na stole i opłatkiem schowanym w szafce, sprawia ze czuje się magię świat. Tutaj nie jest to takie oczywiste. Bo zamiast makowca piecze się panetony, zamiast suszonych grzybów i kapusty przygotowuje się indyka, a zamiast barszczu na stole wyląduje pewnie sok z papai albo chicha. Zamiast opłatka jest gorąca czekolada. Zamiast śniegu piasek. Zamiast mrozu gorące słońce. Zamiast ukochanych twarzy rodziny, twarze braci ze wspólnoty. Jedyne co się nie zmienia to miłość. Miłość, która rodzi się w nas razem z tym małym Dzieciątkiem, które przychodzi na świat.

Mikołaj tez jest inny. Bo się nazywa Papa Noel i musi obdarować nie tylko rodzinę i przyjaciół, ale tez wszystkie dzieci i młodzież, która w Bosconii znalazła swój drugi dom. Z tej okazji organizuje się Wielki Bazar, a także Chocolatade dla dzieci i świąteczne spotkanie dla animatorów. Wielki Bazar w tym roku był połączony z Dniem Oratoriów. Dlatego było to naprawdę wielkie przedsięwzięcie, nie tylko z nazwy. Od 2 po południu schodziły się dzieci ze wszystkich oratoriów - oratorium codziennego (estudio dirigido), oratorium sobotniego (oratorio festivo) i oratorium niedzielnego, czyli z czterech oratoriów peryferyjnych - Bartolome Garelli, Ceferino Namuncura, Marii Auxiliadory i Marii Romero. Każde oratorium miało swój transparent, który oczywiście wcześniej trzeba było przygotować i oznaczało swoje dzieci wstążeczką w swoim kolorze. Dzieci najpierw brały udział w gymkanie, czyli zawodach z podziałem na grupy, w której każda grupa w tym samym czasie wykonuje inne zadanie i później się wymieniają. Wszystko odbywało się w takim pośpiechu, ze nikt nie zdążył nawet ogłosić, która grupa wygrała, bo już trzeba było ustawiać dzieci do bazaru. Każde dziecko miało swój czek, a na nim ilość "boscow", czyli salezjańskiej waluty, w której można było zrobić zakupy na bazarze. Te, które w ciągu roku przychodziły codziennie, miały największe pole do popisu, bo boski zdobywało się za obecność w oratorium.
Ja, całkiem przypadkiem znalazłam się w grupie animatorów, którzy obsługiwali dzieci w trakcie bazaru. Dlatego cale popołudnie biegałam z notesem i pytałam swoich małych klientów - czy chcą 12 marakuji za 5 boscow, czy może 6 mango w tej samej cenie, czy wolą 25 śliwek czy 25 limonek za 3 boski, a może spódnicę za 10 boscow albo kurtkę za 25. Gdy już wszystkie dzieci zostały obsłużone i wyszły ze swoimi naśladowanymi skrzynkami z Bosconii, animatorzy w nagrodę mogli wziąć sobie co chcieli i mieli na to 7 minut. Wiec wyobraźcie sobie co się działo. Około trzydziestu młodych ludzi rzuciło się na owoce, płatki śniadaniowe i ubrania, biorąc co popadnie i przerzucając do worków, skrzynek, reklamówek i siatek. Im lepiej ktoś był zaopatrzony tym więcej rzeczy mógł zgarnąć.
Dzień Oratoriów był chyba moim najdłuższym dniem w Bosconii. Rano trzeba było udekorować oratorium, w ciągu dnia przygotować Wielki Bazar, po południu wpuścić trzysetke dzieci, przyczepić każdemu identyfikator, uformować w grupy, przeprowadzić dynamiki i zabawy. Później rozdzielić refresco i ciasteczka i zaprowadzić na ostatni punkt programu - czyli bazar. Organizacja wszystkiego przyprawiła wielu osobom więcej siwych włosów na głowie, ale czego się nie zrobi dla uśmiechu choćby jednego dziecka, a co dopiero trzysetki. 

Doris
Szczupła blondynka w okularach, posiwiały starszy pan z okrągłym brzuchem i czerwonymi policzkami, "oryginalna Azjatka", młody śniady brunet - wszyscy w lekarskich fartuchach koloru szpitalno-zielonego rodem z "Ostrego dyżuru". Zamiast wszechobecnego 'castellano' słychać rozmowy po angielsku, a właściwie amerykańsku. Uśmiechające się twarze czekających na swoja kolej peruwiańskich kobiet, mężczyzn i dzieci, nastolatków i staruszków. I migające białe kitle pielęgniarek czuwających nad porządkiem przyjęć.

Klatka z kolejnego lekarskiego serialu? O nie, nie. To wszystko dzieje się w Bosconii. Od poniedziałku 10 specjalistów z USA przyjmuje bezpłatnie wszystkich chorych z naszych slumsów. Klasy do katechezy zamieniły się w gabinety lekarskie, a przejście pomiędzy domem wspólnoty i naszym pokojem w poczekalnię. Dlatego jak czasem przechadzamy się z miska, żeby rozwiesić pranie, to mamy trochę więcej obserwatorów niż zwykle.

Wspomniana kampania medyczna jest tez powodem moich zaległości na blogu. W minionym tygodniu codziennie chodziłyśmy po dzielnicy z różowymi ulotkami informującymi o tym ważnym wydarzeniu. Może dlatego do dzisiaj odczuwam jakieś dziwne bóle mięśni, ale patrząc na długie kolejki pacjentów można się przekonać ze było warto. Poza tym wyjścia na dzielnice są zawsze sposobem na bycie bliżej ludzi w ich 'naturalnym otoczeniu', a nie w ogrodzonej murami Bosconii.
No właśnie... Pewien ktoś o pseudonimie na literę G, dopominał się o zdjęcia codziennego życia ludzi. Zdjęć nie mam wiele, bo niestety nie zawsze można je robić (chyba ze chce się wrócić bez aparatu), ale dzięki temu przypomniało mi się, ze mogłabym w końcu coś o tym napisać. Ja tez się na początku zastanawiałam, co Ci wszyscy ludzie tutaj robią. Z czego żyją, skoro wokół tylko piasek, słońce i... piasek. No i do tej pory wielkich odkryć nie dokonałam. To niestety oznacza, ze zbyt dużych perspektyw na jakiekolwiek produktywne zajęcie po prostu nie ma.

Kobiety przede wszystkim zajmują się domem. Jak wypełniałam formularze swoich Laurit, to wszystkie w zawodzie mamy podawały "ama de casa", czyli pani domu właśnie. Mężczyźni i młodzi chłopcy przeważnie zarabiają jeżdżąc swoimi zolto-granatowymi i czerwono-zoltymi moto-taxi. Niektóre rodziny maja maleńkie sklepiki w jednym z domowych pomieszczeń. Sklepiki są obowiązkowo ogrodzone kratami. Można w nich kupić napoje, słone ciasteczka, słodycze, szampony i płyny do prania w miniaturowych saszetkach, czasem owoce, domowe wypieki albo kolczyki. W zależności od fantazji właścicieli. Oprócz tego można tez znaleźć domowe manufaktury. Czyli na przykład warsztaty mechaniczne albo zakłady fryzjerskie. Wyglądem co prawda przypominają bardziej stare graciarnie, ale usługi świadczą.

Z racji braku miejsca w domach, proces produkcyjny pewnych wyrobów przenosi się na ulice. Tak się dzieje w przypadku materacy. Często wychodząc z Bosconii mijamy jakiegoś pana siedzącego ze stertą siana i kolorowymi materiałami, wypychającego namiętnie kolejny materac, koniecznie z białą maseczką na ustach. Na ulicy można tez znaleźć porozkładane ziarna kukurydzy na wielkich zielonych płachtach. Z wyprażonych słońcem maleńkich ziarenek powstaje później ulubiony przysmak Ani - słodkie cocoriche. Ulica to tez najlepsze miejsce na sprzedawanie jedzenia wszelkich kolorow i smaków - od jabłek oblanych czerwonym syropem glukozowym, przez złociste empanady (tutejsze pierogi) z farszem mięsnym lub oliwkowo-cebulowym, po zielone 'gnioty' o smaku niedoprawionego kartoflaka zawinięte w liście kukurydzy.

A co słychać w Bosconii oprócz kampanii medycznej? Trwają przygotowania do długo oczekiwanego "Dnia Oratoriów". A właściwie powinny już ruszyć pełną para, bo dzień ten przypada na 8 grudnia, czyli pojutrze (jak Wy to będziecie czytać, to będzie jutro). Ale jak to w Peru... Każdy ma czas. Animatorzy z oratoriów peryferyjnych, którzy muszą przygotować transparenty na prezentacje grup, oratorium odpowiedzialne za dekoracje, oratorium przygotowujące śpiewy i dynamiki, Padre ze swoimi uczniami ze szkoły zawodowej, którzy maja przygotować "Wielki bazar"... Nikt jeszcze specjalnie się tym nie przejmuje. Tylko ja i Ania jakoś nie wyobrażamy sobie, ze wszystko nagle zrobi się samo. I to w jeden dzień. Do tej pory jedynym widzialnym znakiem jest 700 skrzynek owoców, które Padre dostał do rozdania dla dzieci na ten dzień właśnie. To taki prezent na Mikołajki, myślę ze Święty Obdarowywacz maczał w tym palce. Poza tym wszystko w sferze planów. Ale cóż, paciencia, pues!

Doris
"Zadziwiające są takie chwile
kiedy rozpoznasz w kimś to co sam w sobie masz
poczujesz mocno że tak wiele łączy z nim cię"

Natalia Kukulska, "Znam cię" 

Ostatnio robimy rzeczy niezwykłe. Są to rzeczy, które normalnie w ogóle nie byłyby czymś niezwykłym, gdyby nie dwa istotne fakty - po pierwsze - jesteśmy w Peru i po drugie - jesteśmy na misji. To tak jak ze smakiem świeżego, ciepłego chleba z chrupiącą skorka, który zjadasz w drodze ze sklepu, tak ze do domu przynosisz już tylko resztki. Dopiero jak masz codziennie ryż na każdy posiłek oprócz śniadania, zdajesz sobie sprawę ze chleb, już nie wspominając o tym świeżo przywiezionym z piekarni, to wcale nie taka oczywistość. I tak jest właśnie z wieloma rzeczami, nad którymi kiedyś nikt by się nie rozczulał, a w rzeczywistości misyjnej urastają do rangi rzeczy, na które można sobie pozwolić od święta.

Na przykład wczoraj, po pół tygodniowym wypełnianiu list dzieci w każdej wolnej chwili, obejrzałyśmy wieczorem jeden odcinek "Czasu honoru". Rozumiecie? Czas honoru w Peru! Przez 50 minut byłyśmy w świecie czterech konspiracyjnych chłopaków i ich dziewczyn, w okupowanej Warszawie i na chwile nawet w II legionie Wojska Polskiego we Włoszech. 50 minut oderwania się od peruwiańskiej rzeczywistości - bezcenne! Gdy byłam na studiach, taki wieczór filmowy i sekretne piątki u Marysi z zapasem dramatów kostiumowych, komedii romantycznych, wina i chipsów był stałym punktem programu, a teraz cóż... pozostaje ciągle jedną z ekskluzywnych rozrywek.

Kolejne niezwykłe wydarzenie ma związek z tym, ze po raz pierwszy, w pewną piękną sobotę udało nam się pojechać do centrum, bez towarzystwa żadnych chłopców z oratorium albo jakiejś zamotanej dziewczyny ze szkoły zawodowej. Nie dość, ze pojechałyśmy same, to nawiedziłyśmy w końcu normalną europejską galerię handlową, w której znalazłyśmy nawet kilka rodzaju zeli pod prysznic (to wbrew pozorom wcale nie takie proste, bo w supermarkecie, do którego zawsze zabierał nas Padre, na calą półkę mydeł można było znaleźć jeden żel Palmolive i to o truskawkowo-brzoskwiniowym zapachu). Mogłyśmy tez bez wyrzutów sumienia spędzić pół godziny w sklepie z dodatkami Doit (Doris oczywiście musiała kupić sobie cztery pary nowych kolczyków), dlatego do Bosconii wróciłyśmy w pełni usatysfakcjonowane. 

To był nasz drugi udany wypad, bo pierwszy zaliczyłyśmy jakiś czas temu, gdy byłyśmy w Catacaos, czyli turystycznej części Piura, która do tej pory była dla nas zagadką. Oczywiście normalnie by nam się to nie udało, ale ponieważ akurat gościliśmy w Bosconii księdza z Włoch i jego towarzyszkę, tez Włoszkę, to trzeba im było coś pokazać. Więc i my załapałyśmy się na te przyjemność. Wśród straganów z ręcznie wyrabianymi glinianymi talerzami, figurkami i wazonami, sklepików z wiklinowymi koszykami wszelkich kolorów i rozmiarów, wśród powywieszanych hamaków, torebek, biżuterii, kapeluszy i nie pamiętam czego jeszcze, można było spędzić dobre dwa dni i nie wybrać jeszcze wszystkiego, co w tempie ekspresowym trafiało na listę rzeczy zatytułowaną "muszę to mieć". Na szczęście naszym przewodnikiem, szoferem i osobistym ochroniarzem był brat, który chyba jako jedyny wykazuje jakieś przejawy rozumienia kobiecej natury, a mianowicie nie kto inny, jak brat Osbel. Dlatego cierpliwie oprowadzał nas po całym bazarze, targując się z każdym sprzedawca, który widząc dwie gringi podchodzące do stoiska, automatycznie podbijał cenę. Generalnie mogłyśmy poczuć się przez te parę godzin jak rasowe turystki, co się w końcu na misjach często nie zdarza.

Niezwykłości ciąg dalszy - po prawie trzech miesiącach, odkąd tu jesteśmy, po raz pierwszy kąpałam się w basenie, który co prawda mamy pod nosem, ale jakoś nigdy nie było czasu ani okazji, żeby z niego skorzystać. Z racji tego, ze moje oratorium peryferyjne miało wejście na basen, ja tez doznałam tej niewątpliwej przyjemności kapania się w basenie w pełnym wyposażeniu - spodenkach, koszulce, opasce i nawet okularach słonecznych. Nie żebym nie mogła się oprzeć zielonkawej wodzie i kilkudziesięciu dzieciom chlapiącym się woda na wszystkie strony. Po prostu mój ulubiony animator Jeimy, odkąd tylko przekroczyłam "teren kąpielowy", próbował wszystkich sposobów, bym wylądowała w wodzie i w końcu mu się to udało. Co prawda z powodu zatkanego nosa i gruźliczego kaszlu, skutki tego odczuwam do dziś, ale czy świat nie byłby nudny gdybyśmy zawsze najpierw myśleli o konsekwencjach:)
Tak więc czasem zdarzają się mi i mojej mentalnej siostrze takie niezwykłości. No właśnie - im dłużej tu jesteśmy, tym bardziej przekonujemy się o istnieniu osobowościowych klonów. Bo jeszcze zrozumiałe, ze możemy obydwie uwielbiać te same stare polskie piosenki albo obydwie przeżywać "Czas honoru" gorzej niż moja babcia "Mode na sukces". Zrozumiałe, ze te same rzeczy nas wkurzają w Peru i za tymi samymi polskimi tak bardzo tęsknimy. Ale zęby spośród całej polki past do zębów wybrać ta sama - czterofazowa Colgate - i spośród kilkudziesięciu straganów z wiklinowymi rzeczami wrócić do Bosconii z tym samym koszykiem na biżuterię, to już trzeba mieć mentalną siostrę.
Doris
Tata pyta pięcioletniego Aleksandra:
- Co ci się najbardziej podoba u tatusia?
Aleksander po chwili zastanowienia, odpowiada:
- Mama.

- Kiedy ci się wydaje, ze twoja rodzina jest dobra? - zapytano pewna dziewczynkę.
- Kiedy mamusia i tatuś całują się - odpowiedziała.
Rodzice wcale nie muszą się chować w szafie, kiedy chcą się pocałować. Za każdym razem, kiedy się całują, na dzieci spływa fala cieplej i radosnej nadziei. Wiedzą bowiem dobrze, ze wzajemna miłość i jedność rodziców jest jedną pewną skalą, na której mogą budować swoje życie.
Bruno Ferrero, 'Czy jest tam ktoś?'
Mama, tata, dzieci - taki standardowy i wydawałoby się oczywisty model rodziny. Wiecznie zakochani w sobie rodzice i szczęśliwe dzieci - to już niekoniecznie takie oczywiste. Ale co zrobić, gdy jest mama, ale nie ma taty? Albo gdy są dwie mamy? Albo gdy jest jedna mama, ale dzieckiem zajmują się dziadkowie? 

Większość pewnie zapyta teraz - ale jak to dwie mamy? Otóż, w Peru wszystko jest możliwe. Niestety coraz częściej dowiadujemy się, ze nasze dzieci wychowują się w rodzinach zdeformowanych. Chyba najbardziej szokujące było dla nas odkrycie, ze trojka rodzeństwa, która przychodzi do oratorium mieszka w domu, w którym jest tata i dwie mamy. Dlaczego? Bo tata ma dzieci i z jedna i z druga, wiec wszyscy mieszkają razem. W Polsce nie do pomyślenia? W Peru nikogo to specjalnie nie dziwi. Bo skoro królują wolne związki i małżeństwo jest tak samo dziwne jak ładny piętrowy murowany domek, to czego można się spodziewać.

Na początku zastanawiałam się, po co tym Peruwiańczykom dwa nazwiska. I czy zamiast Sugey Lesly Casaverde Zapata nie mogłoby być po prostu Sugey Zapata. Ale wypełniając tabelki z informacjami dotyczącymi moich Laurit (czyli grupy dziewczyn w wieku od 13 do 17 lat, z którymi prowadzę spotkania formacyjne), zrozumiałam po co. Otóż, w Peru wręcz niezbędne jest, żeby każde dziecko miało nazwisko ojca i matki. Inaczej nikt by się w tym wszystkim nie połapał. Bo jak na przykład w jednym domu każde dziecko miałoby tylko nazwisko SWOJEGO ojca, to nikt po nazwisku nie doszedłby do tego, ze są rodzeństwem. A tak mają tez nazwisko matki, więc przynajmniej wiadomo, ze są rodzeństwem.
Takie właśnie tabelki, które na początku wydawały mi się tylko kolejnymi formalnościami, są najlepszym sposobem na poznanie relacji w rodzinie naszych dzieci. Sa tez najprostsza droga do załamania się. Bo jak na przykład 14-letnia dziewczyna z zakłopotaniem mówi mi, ze nie wie jaka jest data urodzenia jej ojca, bo go nie zna, to ja mam lzy w oczach. Albo jak kolejna prosi, żeby lepiej wpisać dane jej dziadków, bo mama z nią mieszka, ale jej nie wychowuje, to we mnie w środku wszystko się bulwersuje. Bo od razu mam wizje tego, jak muszą się czuć w takim domu te wszystkie dorastające dziewczyny. Przecież sama wiem, jak ciężko jest się odnaleźć w świecie jak się ma te naście lat, a co dopiero odnaleźć się, gdy ma się nawet problem z własną tożsamością. Bo czasem chciałoby się wiedzieć więcej o kimś, kto przyczynił się do twojego istnienia na tym świecie, niż tylko jak miał na nazwisko.

W takich sytuacjach, jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, ze te dzieci bardzo potrzebują miłości. I ze tak naprawdę nie wiedząa co to znaczy miłość. Ani jak powinna wyglądać relacja pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy się kochają i chcą założyć rodzinę. Oni nawet nie wiedzą jak wygląda prawdziwa rodzina. Dlatego, my jestem tutaj po to, żeby im pokazywać codziennie od nowa, ze co znaczy kogoś kochać. Dlaczego to źle ze tata żyje z dwoma kobietami. I czemu w Polsce ma się dzieci dopiero po ślubie i wystarczy jedno nazwisko.

Doris
'Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki' (J 4,13)

Misje mogą być czasem, w którym On 'przychodzi w lekkim powiewie'. Mogą być czasem, w którym codziennie czuć Jego obecność, w którym jesteśmy tak szczęśliwi, ze nie potrzebujemy niczego więcej. Kto czytał mojego bloga ze wspomnieniami z Albanii, wie, ze tak właśnie może być. Ale misje mogą być tez czasem pustyni. Pustyni, na której się ciężko oddycha, na której słonce razi w oczy tak, ze nic nie widzimy. Po której idziemy i z każdym krokiem myślimy o oazie, której nie możemy znaleźć. Szukamy i szukamy, a jej jak nie było, tak nie ma. Peru jest dla mnie właśnie taką pustynią. A jak wiadomo na pustyni może uratować tylko woda. Czysta, krystaliczna woda. Na szczęście jej Źródła nie trzeba szukać daleko. Chociaż czasem Go nie czuć, to przecież wiemy, ze jest. Ufamy, ze ugasi nasze pragnienie.

Ale przychodzą takie dni, kiedy po prostu nie jest łatwo. Zwłaszcza gdy uświadamiasz sobie, ze jesteś 13 tysięcy kilometrów od najcenniejszych dla Ciebie osób na świecie i nie możesz im pomoc, nawet gdy Cię bardzo potrzebują. Czasem tęsknisz tak bardzo za powrotem do normalności, ze chce Ci się płakać. Czasem wolałbyś oddać 2 miesiące słonecznych upalnych dni za jeden jesienny deszczowy poranek spędzony z ukochaną osobą. Albo tysiąc pysznych peruwanskich ciasteczek za jeden kawałek ciepłego ciasta drożdzowego z cynamonem, które tak bardzo sie kojarzy z domem...

Ale dzięki temu, ze jesteś tak daleko, doświadczasz czegoś, czego nigdy byś nie przeżył nie ruszając się z miejsca. Uczysz się najpiękniejszej formy miłości, która trwa, pomimo tego, ze nie możesz kogoś dotknąć, przytulic, złapać za rękę. Przekonujesz się, ze masz najcudowniejszych przyjaciół na świecie, którzy nie tylko Cię wspierają jak zawsze, ale piszą Ci w mailach ze Cię kochają, a przecież nie zdobyliby się na to w normalnych okolicznościach. Utwierdzasz sie, ze cokolwiek by sie nie działo, to na pierwszym miejscu możesz liczyć na swoich rodziców, którzy mogliby do ostatniej kropli krwi walczyć o Twoje szczęście...

Chodzi właśnie o to, żeby nie skupiać się na swoim smutku i tęsknocie, a codziennie na nowo odkrywać małe radości, które przecież są wszędzie wokół. Najczęściej w uśmiechach dzieci. W promieniach wiosennego slonca. W wesołym okrzyku 'Miss Doris!'. W porannym smsie. To tak jak z białą kartką, na której Padre narysował mi czarny punkcik. I mówi do mnie - 'skoro masz tyle białego naokoło, to czemu się skupiasz tylko na tym czarnym?' No właśnie - po co skupiać sie na czarnym?
Doris

Na ziemi jest o niebo lepiej
i każdy cud zwykły jest,
codziennie zdarza się...
Mietek Szcześniak 'O niebo lepiej'

'A veces estamos en la luna' - z tego podsumowania naszego sobotniego spotkania z braćmi (obecni: ja, Ania, hno Raul, hno Osbel, hno Elias i hno Jose) nie mogę przestać się śmiać. Czasami jesteśmy na księżycu - to naprawdę najbardziej trafne określenie, do tego, jak czasem wygląda nasze oratorium. Na początku się wkurzałyśmy, ze słowo 'zorganizowanie' nie istnieje w słowniku braci, którzy są odpowiedzialni za oratoria albo oni zdecydowanie inaczej to pojmują. Ze wszystko robi się na ostatnia chwile, a właściwie w tej 'ostatniej chwili' to zaczyna się dopiero myśleć, co należałoby zrobić. Teraz już przestałyśmy się wkurzać i coraz mniej nas to dziwi.
Chyba ze przychodzi taki dzień jak piątek, kiedy hno Raul woła mnie do biura (Ania zaniemogła przez ostatnie kilka dni z powodu rewolucji żołądkowych, ja przechodziłam to wcześniej i w nieco innej postaci) i po dwóch godzinach spotkania nic z niego nie wynika. Wtedy Doris nie wytrzymuje i musi powiedzieć to, co myśli - ze hno Raul jest niekonsekwentny, ze mówi jedno a robi drugie, ze jego 'programacion' w ogóle nie ma pokrycia w rzeczywistości, ze ustaliliśmy ze będą spotkania, a hermano ciągle je odwołuje, ze nie umie rozmawiać z animatorami, tylko im komunikuje co maja robić, ze nigdy nawet nie zagląda do oratorium wiec skąd ma wiedzieć jak to wszystko wygląda i tak dalej i tak dalej. Wtedy hno Raul tez nie wytrzymuje i kwituje krzycząc i wymachując rekami zza swego biurka: 'Kobiety! Kobiety! Dlaczego wy jesteście takie skomplikowane! Komplikujecie wszystko!'. Cóż, to stwierdzenie to pewnie zemsta za moje gadanie, ze nie ma mężczyzn w tym mieście, bo za każdym razem jak trzeba przynieść jakiś karton to żaden brat nie wyrwie się z pomocą i jeszcze potrafi powiedzieć: 'Przecież to jest lekkie'.

Dlatego 'paciencia' (cierpliwość) to najczęściej powtarzane słowo w naszym towarzystwie. Do tego stopnia, ze stało się ono moim drugim imieniem. Każdy katechista, który przychodzi do oratorium już z daleka krzyczy: 'Hola Paciencia'. To oni najczęściej nas widza w stanie wskazującym na konieczność wykonania zalecanych pięciu oddechów na uspokojenie. Jeden z animatorów już nawet chodzi i powtarza z peruwiańskim akcentem 'Nie wyczimam', czyli moje zwyczajowe powiedzenie, którego w oratorium używam częściej niż zwykle.

Na szczęście w tym całym rozgardiaszu mam jeszcze silę, by dostrzegać, jakie to życie jest piękne... By dostrzegać cuda, które codziennie się dzieją wokół mnie. Cuda, które na pozór nie wyglądają nadzwyczajnie, a jednak ja wiem, ze cudami są. Wystarczy, ze animator, który od roku nie był w kościele da się zaciągnąć na niedzielna Msze. Wystarczy, ze animatorka, która przychodzi do Bosconii od 11 lat, zdecyduje się przyjąć Chrzest. Wystarczy ze chłopak, przez którego kiedyś się płakało pół godziny, powie 'Ciao Senorita' i jeszcze się uśmiechnie. Wystarczy ze dziewczyna, która zawsze była arogancka i niedostępna zacznie z Tobą rozmawiać jak z najlepszą koleżanką. Wystarczy... Czasem tak bardzo niewiele, żeby się przekonać, ze Bóg każdego dnia czyni dla nas cuda. Takie maleńkie, dostrzegalne tylko jak się dobrze patrzy. Trzeba jedynie chcieć je zobaczyć.
Życie jest podrożą. Idziesz przez nie krok po kroku. Jeśli każdy twój krok jest wspaniały, jeśli każdy twój krok, jest ciekawy - to takie będzie cale twoje życie. Nie będziesz wtedy nigdy podobny do człowieka, który dotarł do śmierci a nie znal wcale życia.
Nie pozwól, aby umknęło ci cokolwiek. Nie oglądaj życia zza pleców innych osób. Spoglądaj mu zawsze prosto w oczy.
Nie obejmuj jedynie ciała, obejmuj osobę. Czyn to od zaraz. Nie marnuj uczuć, intuicji, pragnień, wzruszeń, myśli, spotkań, nie marnuj niczego. Pewnego dnia odkryjesz jak wielkie i nieodzowne było wszystko.
Ucz się każdego dnia czegoś nowego o sobie i o innych.
Każdego dnia odkrywaj piękno, którym jest przepełniony nasz świat. Nie dopuść, by cie przekonano, ze jest na odwrót.
Bruno Ferrero 'Czy jest tam ktoś?'
Doris


Życie nasze składa się z krótkich momentów
Cudownych chwil czy przykrych incydentów
Niczego nie przegapię, wszystkie je łapię...
Paktofonika, Chwile ulotne

Tak, chcąc nie chcąc stało się to, czego się zawsze obawiałam. Zostałam siostrą zakonną! I to nie dlatego, ze nie mogę znaleźć męża. Ani tym bardziej dlatego ze lubię zakrywać włosy welonem i nie nosić makijażu. Nie nie nie, nic z tych rzeczy. Po prostu w swoim peruwiańskim dowodzie, który miałyśmy zaszczyt odebrać w Limie, widnieję jako 'misionera religiosa', co dla Peruwiańczyków znaczy ni mniej ni więcej jak siostra zakonna właśnie. Ja i Ania już od jakiegoś czasu mówimy do siebie 'hermana' (czyli 'siostra'), ale bynajmniej nie z powodu nowego powołania. Po prostu wszystkie dzieci do tej pory próbują nam wmówić, ze jesteśmy siostrami, bo przecież jesteśmy takie podobne! W końcu wiec przestałyśmy zaprzeczać. Ale w życiu byśmy nie pomyślały, ze dostaniemy w spadku status zakonnicy.

Mimo tego, ze nieświadomie zostałyśmy salezjankami, warto było jechać do Limy te 14 godzin w jedną stronę. Dwa dni spędzone w innym miejscu niż Bosconia, pozwoliły nam na chwile oderwać się od naszych obowiązków. Poza tym przemierzając razem z Kasia, która wreszcie dobiła jako ostatnia do naszej grupy Peruwianek, ulice stolicy w poszukiwaniu płatków kosmetycznych, mogłyśmy czuć się bardziej anonimowe niż w naszym zaściankowym Piura. W Piura, gdy tylko wyjdziemy do miasta, wszyscy wokół nie przestają na nas zwracać uwagi. I to wcale nie ze względu na to, ze jesteśmy białe. Ale dlatego, ze obydwie mamy jasnoniebieskie oczy, które tutaj są zjawiskiem niespotykanym, a wręcz, jak to powiedział jakiś pan 'cudem'. Ostatnio jak byłyśmy na mercado, ludzie zatrzymywali nas, żeby spojrzeć nam w oczy i wykrzykiwali: 'O jakie Señorita ma piękne oczy, niebieskie, jak kolor nieba, niemożliwe!'. W sumie nie powinniśmy się dziwić, ze w kraju, gdzie 100% ludności ma oczy o kolorze coca-coli, błękitne oczy robią furorę. Ale i tak nie czułyśmy się dobrze jako dwie gringi robiące za atrakcję na piątkowym bazarze.

Dlatego ja zdecydowanie wolałam słuchać slow piosenki 'tus ojos color de coca-cola' z radia srebrnego salezjańskiego busika, który obwoził nas po Limie. Lima na pierwszy rzut oka jest dokładnie taka, jak ją określił jeden z pisarzy, Sebastian Salazar Bondy, 'och, ta okropna Lima!'. Spowita w nigdy nie opadającej mgle, która tak naprawdę jest unoszącym się ponad dachami smogiem, stara się bardzo przełamać swoją szarość krzyczącymi kolorami domów i budynków, malując na przemian zielony kolo fioletowego, niebieski obok pomarańczowego i żółty zaraz za różowym. Jest w niej dużo wigoru, który widać zarówno w jej mieszkańcach, jak i szalejących po ulicach samochodach, czy może raczej pojazdach silnikowych. Ale pomimo ze stara się wyglądać dobrze, buduje ekskluzywne dzielnice z willami i eleganckimi sklepami, nie ma w sobie ani klasy, ani stylu, ani prezencji i trochę komiczna z niej stolica. 

Na szczęście nawet Lima posiada interesujące miejsca i oferuje różnorodne doznania. Ja bym się po niej tego nie spodziewała, ale nasz przewodnik Luis wiedział gdzie nas zabrać. Jadąc autostradą wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego i mijając klify w Miraflores, czułam się prawie jak w Anglii, co tylko potwierdza fakt, ze Peru potrafi człowieka zaskoczyć. Jednak nawet ocean nie robi takiego wrażenia, gdy wokół jest szaro i mgliście, jakby zaraz miało zbierać się na deszcz.

'Moim miejscem' został Most Westchnień w XIX-wiecznej dzielnicy Barranco. Według legendy spełni się życzenie każdego, kto przejdzie po raz pierwszy przez cały most wstrzymując oddech. Niektórzy pewnie czytając to zastanawiają się co za życzenie pomyślałam przed wejściem na most, ale nie tylko z tego powodu tak bardzo mi się tam podobało. Barranco ma niepowtarzalny klimat, który za jednym zamachem przenosi w klimat rodem z Luz Marii. Drewniany most, kamienne schodki, latarnie, domki z drewnianymi okiennicami zbudowane piętrowo na ścianie klifu, drzewa, opuncje, ocean... Mmm lepiej za bardzo nie wczuwać się w ten klimat, bo potem ciężko jest wrócić na ziemię...

Za to mocno trzymać się ziemi musieliśmy wjeżdżając na szczyt wielkiego wzgórza San Cristobal, na zboczach którego pobudowane są kolorowe domki, które niestety tylko z daleka wyglądają wesoło. Nie wiem czy większe wrażenie robiły na mnie kolejne zakręty usytuowane tak, ze lepiej było nie patrzeć w dol, czy widok tych wszystkich slumsów wokół. Niemniej jednak udało się nam dotrzeć na górę i zobaczyć z bliska krzyż, który znajduje się na samym szczycie.

Oprócz naszych wojaży miałyśmy tez okazję zobaczyć największą procesje w Peru, która wędruje ulicami Limy cały miesiąc (sic!), z obrazem Señor de los Milagros. Lima wygląda dzięki niej trochę ładniej, bo wszędzie powiewają biało-fioletowe wstążeczki i balony, ale za to jest jeszcze bardziej zakorkowana niż zwykle. Tak naprawdę procesja jest jedną wielką fiestą, bo gdy kolejni mieszkańcy czekają na jej przejście, na 'ołtarzykach' organizowane są pokazy marinery, koncerty i nie wiem co jeszcze. Dlatego chyba najwięcej pożytku maja z niej wędrujący handlarze, którzy sprzedają nawet piżamy i fartuszki kuchenne. Po co komu piżama na procesji? Kasia chyba jeszcze próbowała się zastanawiać, ale my z Anią, po ponad miesiącu w Peru, już nawet nie zadawałyśmy sobie tego pytania...