Doris
ROZMOWA. Z Dorotą Rudzińską, wolontariuszką Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco

Misje są dla mnie sposobem na zmianę ludzi i świata

Z 23-letnią Dorotą Rudzińską z Grajewa, która we wrześniu wyjeżdża na roczną misję do Peru, rozmawia Patrycja Łepkowska.


31 lipca w parafii pw. św. Ojca Pio został Ci przekazany krzyż misyjny. Powiedz, dlaczego to był ważny moment.
      Krzyż misyjny symbolizuje gotowość podjęcia pracy rzecz misji jako wolontariusz Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco. Jest to kulminacyjny moment i podsumowanie mojego rocznego przygotowania do wyjazdu na misje do Peru.

Kiedy zaczęła się Twoja historia z wolontariatem?
      Na studiach. Chociaż myśl o wyjeździe na misje pojawiła się już w gimnazjum. Pamiętam jak pytałam księdza na religii, czy na misje mogą jechać tylko osoby zakonne, a on z pewnością w glosie odpowiadał ze tak. Innej możliwości nie ma. Gdy zaczęłam studiować w Olsztynie, szukałam miejsc, w których mogłabym podzielić się sercem z innymi. Działałam w Fundacji Mam Marzenie, potem odkryłam wolontariat w Domu Dziecka. Az w końcu trafiłam do olsztyńskiej grupy misyjnej, z która później wyjechałam na misje do Albanii.

We wrześniu pojedziesz na rok do Peru. To odważne decyzje.
      Powiem krótko: zawsze byłam buntownikiem z wyboru. I choć Niemen śpiewał że “dziwny jest ten świat, gdzie jeszcze wciąż mieści się wiele zła”, a Paktofonika rapowała: świat schodzi na psy, razem z nim ty, byłam pewna, że można to zmienić. Że wystarczy przestać myśleć tylko o sobie i dać coś z siebie, a świat będzie lepszy. Dobra będzie więcej niż zła. Dla mnie takim sposobem na zmianę świata są właśnie misje.

Jak na wiadomość o rocznym wyjeździe zareagowało Twoje otoczenie? Najbliżsi?
      Ludzie którzy mnie nie znają, a zwłaszcza mieszkańcy Grajewa, często pytają co mi strzeliło do głowy? Co na to moi rodzice? Czy ktoś mi za to zapłaci? Otóż drodzy Państwo, nikt mnie do tego nie namówił. Powołanie misyjne przychodzi tylko i wyłącznie jako natchnienie "od Tego z góry". Co do moich rodziców - znają mnie już trochę (całe 23 lata) i przyzwyczaili się do moich pomysłów. A czy mi za to zapłacą? Nie, wręcz przeciwnie - trzeba do takiego interesu dopłacić, ponieważ koszty przelotu oraz opłaty za szczepienia wolontariusze pokrywają z własnej kieszeni. W moim przypadku bilet do Limy kosztował 5500zl.

Za co będziesz odpowiedzialna w Peru?
      Będę pracowała z dziećmi ulicy na placówce księży salezjanów w miejscowości Piura. Będę zajmowała się dziećmi, które z rożnych powodów trafiły na ulice, a teraz są pod opieka księży salezjanów. Każde z tych dzieci ma swoją dramatyczną historię, każde jest w jakiś sposób zranione przez los. I trzeba im przede wszystkim pokazać, ze coś znaczą, ze są dla kogoś ważne, ze ktoś się o nich troszczy. Na placówce w Piura działa Oratorium (miejsce dziennego pobytu), do którego przychodzi dziennie około 300 dzieci oraz szkoły zawodowe. Ja i wolontariuszka, z którą jadę do Piura (Ania Jałoszewska ze Szczecina) będziemy zajmowały się przede wszystkim organizacja zajęć w Oratorium, ale w zależności od potrzeb, możemy tez być odpowiedzialne za adopcję na odległość lub za lekcje w szkołach zawodowych. Ale tak naprawdę na misji robi się wszystko, od przeganiania kóz z podwórka (tak było w Albanii) po znakowanie indyków (to mnie czeka w Peru).

A jak wspominasz wyjazd do Albanii?
      Była to misja krótkoterminowa. Razem z  piątką wolontariuszy z Olsztyna organizowaliśmy półkolonie dla dzieci ze Shkrelu i okolic. Dla tych małych albańskich urwisów czas spędzony na naszych zajęciach był często jedyna okazja do chwili odpoczynku od pracy, ponieważ w Albanii, szczególnie na wsi, dzieci już od najmłodszych lat pracują w gospodarstwie. W domach nie maja zabawek, w szkołach nie uczy się plastyki ani w-fu, nie wiedza co to jest beztroskie dzieciństwo, którego doświadczają dzieci w Polsce. Mimo ze często nie maja czasu na zabawę, to są otwarte, radosne, czasem nieznośne, ale przede wszystkim – kochane.

Które sytuacje z Albanii szczególnie utkwiły Ci w pamięci?
      Były to dwie sytuacje, które są dowodem na to, ze ludzie, którzy są biedni, tak naprawdę są bogatsi od nas. Pierwsza to moment, w którym siedząc w kuchni podczas obiadu zobaczyliśmy w oknie Freskidę (jedna z naszych dziewczynek) stojącą z reklamówką w ręce i wołającą do nas coś po albańsku. Okazało się, ze w reklamowce ma dla nas ziemniaki, cebule i mleko. Może nie byłoby w tym okazie sympatii nic dziwnego, gdyby nie fakt, ze Freskida pochodziła z najbiedniejszej rodziny w wiosce i to właśnie ona przyszła się z nami podzielić tym, co miała. Widoku jej twarzy w chwili, gdy przyniosła nam te dary, nie zapomnę do końca życia. 
      Druga sytuacja miała miejsce w środku dnia, kiedy to na podjazd pod domem, w którym mieszkaliśmy, zajechał stary jeep z grającą na full muzyka, oczywiście w arabskich rytmach, taka jaka kochają Albańczycy. Wysiadł z niego młody chłopak bez koszulki i zaczął tańczyć. W mgnieniu oka zebrały się wokół niego dzieci i wszyscy, którzy byli w pobliżu tez zaczęli tańczyć. Tak po prostu. Na ulicy. Jakie to było piękne! Takiego widoku nie zobaczy się w Polsce ani w żadnym z zachodnich krajów. Coś takiego można zobaczyć tylko w takich krajach jak Albania.



Więcej informacji dla wszystkich zainteresowanych wyjazdem na misje lub akcją Adopcja na odległość znajdziecie na www.misje.salezjanie.pl
0 Responses

Prześlij komentarz