Doris
"Zadziwiające są takie chwile
kiedy rozpoznasz w kimś to co sam w sobie masz
poczujesz mocno że tak wiele łączy z nim cię"

Natalia Kukulska, "Znam cię" 

Ostatnio robimy rzeczy niezwykłe. Są to rzeczy, które normalnie w ogóle nie byłyby czymś niezwykłym, gdyby nie dwa istotne fakty - po pierwsze - jesteśmy w Peru i po drugie - jesteśmy na misji. To tak jak ze smakiem świeżego, ciepłego chleba z chrupiącą skorka, który zjadasz w drodze ze sklepu, tak ze do domu przynosisz już tylko resztki. Dopiero jak masz codziennie ryż na każdy posiłek oprócz śniadania, zdajesz sobie sprawę ze chleb, już nie wspominając o tym świeżo przywiezionym z piekarni, to wcale nie taka oczywistość. I tak jest właśnie z wieloma rzeczami, nad którymi kiedyś nikt by się nie rozczulał, a w rzeczywistości misyjnej urastają do rangi rzeczy, na które można sobie pozwolić od święta.

Na przykład wczoraj, po pół tygodniowym wypełnianiu list dzieci w każdej wolnej chwili, obejrzałyśmy wieczorem jeden odcinek "Czasu honoru". Rozumiecie? Czas honoru w Peru! Przez 50 minut byłyśmy w świecie czterech konspiracyjnych chłopaków i ich dziewczyn, w okupowanej Warszawie i na chwile nawet w II legionie Wojska Polskiego we Włoszech. 50 minut oderwania się od peruwiańskiej rzeczywistości - bezcenne! Gdy byłam na studiach, taki wieczór filmowy i sekretne piątki u Marysi z zapasem dramatów kostiumowych, komedii romantycznych, wina i chipsów był stałym punktem programu, a teraz cóż... pozostaje ciągle jedną z ekskluzywnych rozrywek.

Kolejne niezwykłe wydarzenie ma związek z tym, ze po raz pierwszy, w pewną piękną sobotę udało nam się pojechać do centrum, bez towarzystwa żadnych chłopców z oratorium albo jakiejś zamotanej dziewczyny ze szkoły zawodowej. Nie dość, ze pojechałyśmy same, to nawiedziłyśmy w końcu normalną europejską galerię handlową, w której znalazłyśmy nawet kilka rodzaju zeli pod prysznic (to wbrew pozorom wcale nie takie proste, bo w supermarkecie, do którego zawsze zabierał nas Padre, na calą półkę mydeł można było znaleźć jeden żel Palmolive i to o truskawkowo-brzoskwiniowym zapachu). Mogłyśmy tez bez wyrzutów sumienia spędzić pół godziny w sklepie z dodatkami Doit (Doris oczywiście musiała kupić sobie cztery pary nowych kolczyków), dlatego do Bosconii wróciłyśmy w pełni usatysfakcjonowane. 

To był nasz drugi udany wypad, bo pierwszy zaliczyłyśmy jakiś czas temu, gdy byłyśmy w Catacaos, czyli turystycznej części Piura, która do tej pory była dla nas zagadką. Oczywiście normalnie by nam się to nie udało, ale ponieważ akurat gościliśmy w Bosconii księdza z Włoch i jego towarzyszkę, tez Włoszkę, to trzeba im było coś pokazać. Więc i my załapałyśmy się na te przyjemność. Wśród straganów z ręcznie wyrabianymi glinianymi talerzami, figurkami i wazonami, sklepików z wiklinowymi koszykami wszelkich kolorów i rozmiarów, wśród powywieszanych hamaków, torebek, biżuterii, kapeluszy i nie pamiętam czego jeszcze, można było spędzić dobre dwa dni i nie wybrać jeszcze wszystkiego, co w tempie ekspresowym trafiało na listę rzeczy zatytułowaną "muszę to mieć". Na szczęście naszym przewodnikiem, szoferem i osobistym ochroniarzem był brat, który chyba jako jedyny wykazuje jakieś przejawy rozumienia kobiecej natury, a mianowicie nie kto inny, jak brat Osbel. Dlatego cierpliwie oprowadzał nas po całym bazarze, targując się z każdym sprzedawca, który widząc dwie gringi podchodzące do stoiska, automatycznie podbijał cenę. Generalnie mogłyśmy poczuć się przez te parę godzin jak rasowe turystki, co się w końcu na misjach często nie zdarza.

Niezwykłości ciąg dalszy - po prawie trzech miesiącach, odkąd tu jesteśmy, po raz pierwszy kąpałam się w basenie, który co prawda mamy pod nosem, ale jakoś nigdy nie było czasu ani okazji, żeby z niego skorzystać. Z racji tego, ze moje oratorium peryferyjne miało wejście na basen, ja tez doznałam tej niewątpliwej przyjemności kapania się w basenie w pełnym wyposażeniu - spodenkach, koszulce, opasce i nawet okularach słonecznych. Nie żebym nie mogła się oprzeć zielonkawej wodzie i kilkudziesięciu dzieciom chlapiącym się woda na wszystkie strony. Po prostu mój ulubiony animator Jeimy, odkąd tylko przekroczyłam "teren kąpielowy", próbował wszystkich sposobów, bym wylądowała w wodzie i w końcu mu się to udało. Co prawda z powodu zatkanego nosa i gruźliczego kaszlu, skutki tego odczuwam do dziś, ale czy świat nie byłby nudny gdybyśmy zawsze najpierw myśleli o konsekwencjach:)
Tak więc czasem zdarzają się mi i mojej mentalnej siostrze takie niezwykłości. No właśnie - im dłużej tu jesteśmy, tym bardziej przekonujemy się o istnieniu osobowościowych klonów. Bo jeszcze zrozumiałe, ze możemy obydwie uwielbiać te same stare polskie piosenki albo obydwie przeżywać "Czas honoru" gorzej niż moja babcia "Mode na sukces". Zrozumiałe, ze te same rzeczy nas wkurzają w Peru i za tymi samymi polskimi tak bardzo tęsknimy. Ale zęby spośród całej polki past do zębów wybrać ta sama - czterofazowa Colgate - i spośród kilkudziesięciu straganów z wiklinowymi rzeczami wrócić do Bosconii z tym samym koszykiem na biżuterię, to już trzeba mieć mentalną siostrę.
0 Responses

Prześlij komentarz