Doris
Szczupła blondynka w okularach, posiwiały starszy pan z okrągłym brzuchem i czerwonymi policzkami, "oryginalna Azjatka", młody śniady brunet - wszyscy w lekarskich fartuchach koloru szpitalno-zielonego rodem z "Ostrego dyżuru". Zamiast wszechobecnego 'castellano' słychać rozmowy po angielsku, a właściwie amerykańsku. Uśmiechające się twarze czekających na swoja kolej peruwiańskich kobiet, mężczyzn i dzieci, nastolatków i staruszków. I migające białe kitle pielęgniarek czuwających nad porządkiem przyjęć.

Klatka z kolejnego lekarskiego serialu? O nie, nie. To wszystko dzieje się w Bosconii. Od poniedziałku 10 specjalistów z USA przyjmuje bezpłatnie wszystkich chorych z naszych slumsów. Klasy do katechezy zamieniły się w gabinety lekarskie, a przejście pomiędzy domem wspólnoty i naszym pokojem w poczekalnię. Dlatego jak czasem przechadzamy się z miska, żeby rozwiesić pranie, to mamy trochę więcej obserwatorów niż zwykle.

Wspomniana kampania medyczna jest tez powodem moich zaległości na blogu. W minionym tygodniu codziennie chodziłyśmy po dzielnicy z różowymi ulotkami informującymi o tym ważnym wydarzeniu. Może dlatego do dzisiaj odczuwam jakieś dziwne bóle mięśni, ale patrząc na długie kolejki pacjentów można się przekonać ze było warto. Poza tym wyjścia na dzielnice są zawsze sposobem na bycie bliżej ludzi w ich 'naturalnym otoczeniu', a nie w ogrodzonej murami Bosconii.
No właśnie... Pewien ktoś o pseudonimie na literę G, dopominał się o zdjęcia codziennego życia ludzi. Zdjęć nie mam wiele, bo niestety nie zawsze można je robić (chyba ze chce się wrócić bez aparatu), ale dzięki temu przypomniało mi się, ze mogłabym w końcu coś o tym napisać. Ja tez się na początku zastanawiałam, co Ci wszyscy ludzie tutaj robią. Z czego żyją, skoro wokół tylko piasek, słońce i... piasek. No i do tej pory wielkich odkryć nie dokonałam. To niestety oznacza, ze zbyt dużych perspektyw na jakiekolwiek produktywne zajęcie po prostu nie ma.

Kobiety przede wszystkim zajmują się domem. Jak wypełniałam formularze swoich Laurit, to wszystkie w zawodzie mamy podawały "ama de casa", czyli pani domu właśnie. Mężczyźni i młodzi chłopcy przeważnie zarabiają jeżdżąc swoimi zolto-granatowymi i czerwono-zoltymi moto-taxi. Niektóre rodziny maja maleńkie sklepiki w jednym z domowych pomieszczeń. Sklepiki są obowiązkowo ogrodzone kratami. Można w nich kupić napoje, słone ciasteczka, słodycze, szampony i płyny do prania w miniaturowych saszetkach, czasem owoce, domowe wypieki albo kolczyki. W zależności od fantazji właścicieli. Oprócz tego można tez znaleźć domowe manufaktury. Czyli na przykład warsztaty mechaniczne albo zakłady fryzjerskie. Wyglądem co prawda przypominają bardziej stare graciarnie, ale usługi świadczą.

Z racji braku miejsca w domach, proces produkcyjny pewnych wyrobów przenosi się na ulice. Tak się dzieje w przypadku materacy. Często wychodząc z Bosconii mijamy jakiegoś pana siedzącego ze stertą siana i kolorowymi materiałami, wypychającego namiętnie kolejny materac, koniecznie z białą maseczką na ustach. Na ulicy można tez znaleźć porozkładane ziarna kukurydzy na wielkich zielonych płachtach. Z wyprażonych słońcem maleńkich ziarenek powstaje później ulubiony przysmak Ani - słodkie cocoriche. Ulica to tez najlepsze miejsce na sprzedawanie jedzenia wszelkich kolorow i smaków - od jabłek oblanych czerwonym syropem glukozowym, przez złociste empanady (tutejsze pierogi) z farszem mięsnym lub oliwkowo-cebulowym, po zielone 'gnioty' o smaku niedoprawionego kartoflaka zawinięte w liście kukurydzy.

A co słychać w Bosconii oprócz kampanii medycznej? Trwają przygotowania do długo oczekiwanego "Dnia Oratoriów". A właściwie powinny już ruszyć pełną para, bo dzień ten przypada na 8 grudnia, czyli pojutrze (jak Wy to będziecie czytać, to będzie jutro). Ale jak to w Peru... Każdy ma czas. Animatorzy z oratoriów peryferyjnych, którzy muszą przygotować transparenty na prezentacje grup, oratorium odpowiedzialne za dekoracje, oratorium przygotowujące śpiewy i dynamiki, Padre ze swoimi uczniami ze szkoły zawodowej, którzy maja przygotować "Wielki bazar"... Nikt jeszcze specjalnie się tym nie przejmuje. Tylko ja i Ania jakoś nie wyobrażamy sobie, ze wszystko nagle zrobi się samo. I to w jeden dzień. Do tej pory jedynym widzialnym znakiem jest 700 skrzynek owoców, które Padre dostał do rozdania dla dzieci na ten dzień właśnie. To taki prezent na Mikołajki, myślę ze Święty Obdarowywacz maczał w tym palce. Poza tym wszystko w sferze planów. Ale cóż, paciencia, pues!

0 Responses

Prześlij komentarz