Doris
Tak sobie pomyślałam ze nie napisałam do tej pory jak wygląda dzień z życia wolontariuszki z Piura. Może nie było okazji, a może po prostu do czasu, w którym działało estudio dirigido, czyli douczanie szkolne i miałyśmy stały grafik dnia, nie było to aż takie interesujące. Za to dzisiejszy dzień był chyba apogeum tego, co dzieje się w Bosconii w czasie grudniowym. Jak sobie o nim myślę, to przypomina mi się blog Kasi Sterny (Kasia jest na misji w Calce), która pisze, ze przyzwyczaiła się wszystko robić na spontanie i używa zwrotu, który ostatnio najbardziej mi przypadł do gustu - po co się śpieszyć, przecież jesteśmy w Peru. Na przykład po co śpieszyć się z powiedzeniem wolontariuszkom, ze maja do ogarnięcia chocolatade na 200 dzieci, obiad urodzinowy brata Osbela, Msze z okazji 6 dnia Nowenny i kolacje świąteczną. A wszystko zaczęło się pewnego pięknego poranka 21 grudnia.

Rzut oka na pokój wolontariuszek. 6 rano. Spod okna dobiega dźwięk budzika Doris i Łona ze swoim optymistycznym kawałkiem. Spod równoległej ściany, gdzie stoi łózko Ani - Herida, ulubiony przebój jeszcze z czasów konkursu piosenki w Bosconii. Doris wstaje wykonując automatyczne ruchy i nie do końca wiedząc, co się dzieje wokół. W końcu wczoraj do 1 w nocy robiły z Ania plakat urodzinowy dla hno Osbela i kartkę z wymyślanymi dobre kilka kwadransów życzeniami. Doris powoli zaczyna kontaktować i obmyśla plan na dzisiejszy dzień. Na pewno muszę przygotować komentarze i prośby na Mszę. Tak, to rzecz priorytetowa. W końcu Ceferino (jej oratorium) ma dziś swój dzień nowenny adwentowej. Poranek tak jak każdy - medytacja, Msza we wspólnocie, śniadanie. Trzeba by było zadzwonić w końcu do rodziców. Ale rodziców nie ma na skypie. Wiec może chociaż na chwilkę do Wiktora. No tak, chwilkę. Cóż, nie zdążę już pójść na rower. Ale co tam rower. 
Już dzwoni Ania żeby przyjść do oratorium. Bo animatorki przyszły zrobić bratu Osbelowi niespodziankę urodzinowa. Rzut oka na oficine w oratorium - uśmiechnięte twarze Roxany i Angeli - dwóch animatorek pomagających w estudio dirigido. Jeszcze Nara. Spóźnia się jak zwykle.
- Doris możesz przynieść talerz i zapałki? Chcemy zrobić imitacje torta. Poukładamy bezy i powkładamy zapałki zamiast świeczek.
- Co? Zapałki? Jesteście szalone. Dobra.

Przychodzi brat Osbel ze swoim szelmowskim uśmiechem. W białej koszuli w odcieniu stalowym. Taki strój zawsze się trochę gryzie z jego ciemna twarzą o typowo indiańskich rysach. W końcu jest rodowitym Cuzcenczykiem. Wchodzi, cieszy się z torta, dmucha w tempie ekspresowym, bo przecież zapałki się szybko spalają. Ale nie przewidział jednego. Ze dziewczyny, zgodnie z urodzinowa tradycja, rozbija mu na głowie... jajko. I posypia maka żeby było śmieszniej. Brat Osbel się nie śmiał. W końcu jego elegancka koszula musiała wylądować w koszu na brudna bieliznę. Ale dla innych ubaw był niezły.

Znów telefon. Tym razem do Ani. Padre Pedro. Czytaj Poważnie Pilne. Doris i Ana już biegną do Cetpro, do gabinetu Direccion.
- Dziewczyny, bo wiecie, w końcu się okazało, ze jednak będzie nie tylko kolacja świąteczną, ale i obiad urodzinowy. To wiecie, doprowadźcie do porządku comunidad, pomóżcie pani kucharce. I kolację tez przygotujcie. Jedzenie będzie przyniesione, tylko resztą się zajmijcie. A i musicie przyprowadzić dzieci. Wiecie, ze dzisiaj chocolatada. O 14-stej. w Bosconii.
- Padre, ale jak to w Bosconii? Przecież miała być na dzielnicach dla tych do 7 lat.
- Nie, nic takiego nie powiedziałem. W Bosconii. Panie dziś przyjadą. One 170 dzieci będą miały, Wy resztę. Dobra to tyle. A i crucigramy na nowennę nie zapomnijcie.

Doris bierze 5 głębokich oddechów (jeszcze tydzień temu by się pewnie wkurzyła, ze wszystko w ostatniej chwili i znów trzeba będzie się uwijać jak w ukropie, ale dziś ma dobry dzień) i przestawia swój mózg na tryb myślenia ekspresowego - trzeba iść powiedzieć dzieciom, przecież nie wiedza, Jeimiego nie ma, Guille w pracy, Roxy pewnie jak zwykle zajęta, hmmm... Telefon - Ania.
- Słuchaj, ja zgarnęłam tego Dana, wiesz, tego co w seminarium jest, on ze mną pójdzie na Villa Kurt Beer. A Ty, nie masz z kim iść, nie? To może pójdziesz z nami najpierw, a potem do Twojego oratorium pójdziemy.
- Ale to daleko, co Ty, za długo nam zajmie, a jeszcze trzeba comunidad ogarnąć przed obiadem. Zaraz coś wymyślę. Wiem! Ray coś mówił, czy nie idziemy z ulotkami rano. To znaczy ze jest wolny.

Rzut oka na ulicę. Pod bramą Bosconii zatrzymuje się moto taxi.
- Capilla Nueva Esperanza, sektor 6. Ile?

Rzut oka na dobrze znane dla Doris otoczenie. To tu co niedziele o 15-stej zaczyna się jej oratorium peryferyjne. "Jej", bo taki dostała przydział od Padre. "Jej", bo już się zdążyła do niego sentymentalnie przywiązać. Do stylu prowadzonych zajęć. No i do dzieci. Do "malej kopii Doris", czyli Marii Belen o skórze jasnej jak Europejska i złocistych włosach, do drobnego niepozornego Victora, u którego tylko iskra w oku zdradza niepokorny charakter. Do śmiesznych braci grubasków i nieznośnej Nicol, do Yamile z wielkimi oczami i nadzwyczajnie ułożonej Keysi. Ale teraz nie czas na sentymenty. Na rogu siedzi gromadka dzieci. Może któreś z nich jest na liście. Jest.
- To super. O 13.30 będziemy czekać pod kaplica.
- Manzana P6, lote 3, gdzie to było... Ray, obudź się. Nie ma czasu. Trzeba się kogoś zapytać.

Rzut oka na jadalnię. Ania stojąc na fotelu robi ostatnie poprawki dekoracyjne. Dan krząta się ze sztućcami i talerzami. Pani w kuchni podśpiewując pod nosem smaży ziemniaki.
- Ania, coś jeszcze zostało?
- Tylko posprzątać łazienkę. Lecę po płyny. Zaraz będę.

Jadalnia po raz kolejny. Tym razem zapełniona ludźmi. To bracia z Colegio Salesiano i siostry z Marii Mozarello. No i wspólnota. Doris w pospiechu zjada sałatkę i smażone ziemniaki. Na indyka w tej wersji już nie może patrzeć.
- Kurde Ania, z kim ja pójdę na dzielnie przyprowadzić dzieci? Co za patologia. Dzwoniłam do Roxy, nie odbiera. Terecio mówi, ze nie ma go w domu i nie wie, czy Guille wróciła z pracy.
- Moje dzieci przyjdą same. Ja lepiej żebym została tutaj, trzeba jakoś ogarnąć te 200 dzieci. Ale jak nikogo nie znajdziesz, to z Toba pójdę.

Rzut oka na oratorium. Doris biegnie po długopis i krótkie spodenki. Przecież na dzielnie nie pójdzie w białych spodniach. Pomiędzy huśtawkami migają niebieskie koszulki uczniów z Cetpro.
Hmm uczniowie z Cetpro! Co oni tutaj robią? Musze kogoś zgarnąć, żeby ze mną poszedł. O jest Charles. Dziś ludzie spadają mi z nieba.

Ta sama ulica, co rano, jedzie moto taxi. Kierowca nie wie, gdzie jest Capilla Nueva Esperanza. Skręca w nie ta przecznice co trzeba. To nie tu, trzeba zawrócić. Pyta jakiejś dziewczyny. Doris się niecierpliwi. Dzieci czekają już od pól godziny.
- Może być tutaj, wysiadamy, gracias.
No i gdzie to jest, jakie te slumsy są pokręcone, przecież już tyle razy chodziłam ta droga, o loosie, jeszcze tego brakuje żebym się zgubiła w sektorze 6-tym.
Charlesowi nagle się przypomina, gdzie są. To tu, już blisko. O, widać kaplice. Kaplica jest, ale dzieci nie ma. Ani jednego! Niedowierzanie Doris z powodu nieograniecia dzisiejszego dnia osiąga maksymalny poziom. Na szczęście zaczynają pojawiać się dzieci. Wybiegają z jednej strony i z drugiej. Jeszcze tylko lista.
- Idziemy kolumna, parami, jedna para za druga. I nigdzie się nie rozchodzimy.
Doris z przodu, a za nią dwudziestka małych peruwiańskich przedszkolaków. Ida grzecznie za rączkę, czasem tylko jakiś brat poniesie na barana młodszą siostrę. Doris, slumsy, dzieci. Pierwszy raz tak z nimi paraduje przez cala dzielnice. Ale chyba się bardzo cieszy. Może jednak praca w przedszkolu jest bardziej wdzięczna niż douczanie szkolne w secundarii.

Rzut oka na oratorium w Bosconii. Dzieci siedzą już w patio techado i czekają na rozpoczęcie chocolatady. Czekanie się przedłuża, wiec wariują coraz bardziej. Doris próbuje zorganizować jakieś zabawy dla swojego oratorium. Ale dzieci są za małe. Nie rozumieją o co chodzi w "Raz dwa trzy, Baba Jaga patrzy". Wszystkie naraz rozbiegają się na huśtawki.

Rzut oka na plac zabaw. Huśtawki okupowane, drabinki tez. Na jednej, wysokiej, chłopak u góry i 7-letnia dziewczynka. Ułamki sekund. Dziewczynka spada z drabinki. Płasko na ziemie. Słychać głośny płacz. Doris biegnie, prowadzi ja do oficiny, uspokaja.
- Już dobrze, nic się nie stało - chociaż sama nie jest tego pewna. Krew wytryskuje strumieniami. Początkowo nie wiadomo czy z nosa czy z buzi. Okazuje się, ze i z tego i z tego.

Oficina. Na biurku otworzona w pospiechu apteczka. Doris w łazience, przemywa dziewczynce twarz.
- Dan, weź mój telefon, zadzwoń do hno Osbela, niech natychmiast przyjdzie.
Hno Osbel nie może przyjść. Doris ma w głowie tysiąc myśli na sekundę - iść do centro medico, dzwonić do rodziców... Dziewczynka zawodzi, ze nie mama będzie na nią zła. Krzyczy przez łzy, ze nie chce iść do lekarza. Chce do domu. Dyktuje cyferki pomiędzy jednym szlochem a drugim. Za każdym razem inne. Ale i tak jest ich tylko 5. Za mało. Przychodzi hno Osbel.
- Doris, gdzie idziesz?
- Odprowadzić ja do domu. Dziękuję za pomoc.
- Sama, nie możesz. Zaczekaj.

Rzut oka na patio techado. Damy Salezjańskie już zaczynają rozprowadzać gorącą czekoladę. Astrid, dziewczynka z drabinki, siedzi w środku z ciocia. Mieszka daleko i zdecydowała się zostać. Dzieci dostają żółte reklamówki z prezentami. Dziewczynki oglądają swoje lalki Barbie, a chłopcom świecą się oczy na widok samochodów zapakowanych w folie. Chocolatada dla starszych dzieci była o wiele ciekawsza. Miały tańczące elfy i wielkiego misia. Dynamiki i konkursy. Ale dzieci się cieszą z prezentów. Papa Noel w damskiej wersji spełnił swoje zadanie.

Rzut oka na bramę od Juan Velasco. Na zewnątrz czekają już rodzice, żeby odebrać swoje pociechy. Doris tłumaczy mamie Astrid, co się stało. Wyprowadza po kolei swoich małych urwisów. Wszyscy są, ale brakuje Marii ... Była tu, na pewno. Ale gdzie się podziała? W głowie Doris zapalają się żarówki z pesymistycznymi wersjami. Czy ten dzień się kiedyś skończy? Dzieci wychodzą, a mama w różowej bluzce zaczyna się już poważnie martwic.
- Aj, moja córka, gdzie ona jest, ma tylko sześć lat, nie trafi do domu...
Boże zlituj się. Musimy zaprowadzić Astrid do Centro Medico, za 10 minut zamykają. Dan biegnie uprzedzić lekarza.
- O jest, tam idzie.
- Bogu dzięki. Idziemy.

Rzut oka na Centro Medico. W gabinecie młody lekarz bada Astrid lezącą na skórzanym fotelu. Ma odrapana brodę i krwawiące dziąsła. Wszyscy zastanawiają się, czy miała dwa przednie zęby i je wybiła, czy wypadły jej długo przed tym nieszczęsnym wypadkiem.
- Wszystko jest w porządku. Tylko tu trzeba będzie przeczyścić. I niech ogólny wypisze jej coś przeciwbólowego.
Na korytarzu czeka już siostra Astrid i brat. Mama nie mogła przyjść, jest w pracy. Pani w różowej bluzce okazała się przyjaciółką mamy. Dlatego bardziej się martwiła, ze zginęła jej córka. Podaje Doris receptę. Dan ogarnia sytuacje. Dzwoni do hno Osbela, za chwile wraca z pieniędzmi na lekarstwa.

Doris dzwoni do Ani.
- Ania błagam, poproś hno Jose albo kogoś, żeby mi napisał moniciones. Przecież ja nawet nie wiem czy zdążę na Msze.
- Spoko, jestem u hno Raula. Już Ci pisze. Tylko powiedz, czy ktoś z Twoich animatorów przyjdzie, bo nie wiem kogo znaleźć do czytania.

Rzut oka na kaplice. Doris wpada w krótkich spodenkach na Msze. W ostatniej chwili prosi jakiegoś starszego chłopca z Ceferino, żeby przeczytał części lektora. Na szczęście się zgadza.

Trwa Msza. Doris rozgląda się po kaplicy. Przygląda się twarzom swoich dzieci. Uśmiecha się. W duszy po cichu dziękuję, ze jakoś wszystko udało się ogranac. I ze Ten na Górze podsunął jej Raya, Charlesa i Dana.

Rzut oka na comunidad. Doris wpada do pralni i zmienia spodenki na białe spodnie. Mija po drodze zapalona choinkę i stoły z zielonymi obrusami w bałwanki, przygotowane na kolacje. O, to już Święta... Padre wola Anie i Doris. Trzeba podpisywać i pozanosić prezenty. Jeszcze tylko siostra oznajmia z uśmiechem, ze będą czytać fragment w kaplicy. Co, czytać po hiszpańsku? Publicznie?
- No dobrze, tylko żeby nie było żadnego g i j.

Rzut oka na kaplice. Na ołtarzu wieniec adwentowy i cztery zapalone świece. Każda w innym kolorze. Z boku choinka. W tle muzyka z magnetofonu. Wprowadza w bożonarodzeniowy nastrój. Trzeba się szybko przestawić. Już po chocolatadzie, po urodzinowym obiedzie, po wyprawach na dzielnice.
- Zebraliśmy się, żeby wspólnie celebrować ostatni tydzień adwentu...

Rzut oka na jadalnię. Dwa okrągłe stoły suto zastawione trzema rodzajami sałatek, brązowym ryżem i indykiem polanym złocistym sosem. Doris patrzy na amerykańskie ozdoby, na indyka i wielkie torby z Mikołajem pod choinka i czuje się jak w jakimś filmie. Padre wspomina coś o bożonarodzeniowym nastroju. Chyba dawno nie był w Polsce na święta... Czarna Cuzcenia i Inca Cola uśmiecha się do gości i domowników. Doris przekomarza się jak zwykle z hno Osbelem. Wkurzył ja dziś, ale w końcu są święta. Jemu akurat szybko się wszystko wybacza.

Rzut oka na ogród. Siostry po ciemku, mijają po omacku schody i zbliżają się do samochodu.
- Dziękujemy, do zobaczenia.
- Girls, nie chcecie jechać ze mną?
- Ale przecież nie ma miejsca.
- To na pace.
- No dobra.

Rzut oka na ulicę. Wśród jednakowych domków gdzienigdzie świecą się świąteczne lampki. Granatowy jeep z Ania i Doris na pace, trzema siostrami w środku i hno Osbelem za kierownica mija powoli Juan Velasco. Na niebie dużo gwiazd.
- Kto by pomyślał ze w grudniowa noc będziemy jeździć na pace przez peruwiańskie slumsy i oglądać gwiazdy...
0 Responses

Prześlij komentarz