Doris
'Jeśli Twoje ubranie jest przesiąknięte zapachem mchu, nie ma potrzeby byś mówił o tym wszystkim. Zapach będzie mówił sam za siebie.
Najlepszym kazaniem jesteś ty sam.'
Bruno Ferrero 'Czy jest tam ktoś?'

Jakieś parę dni temu, całkiem przypadkiem (niektórzy wiedza, ze przypadków nie ma) odkryłam, ze do tej pory nie wiedziałam co tak naprawdę zawiera się w słowie misje. Nie zdawałam sobie sprawy, ze misje to nie tylko praca z dziećmi, pilnowanie ich przy odrabianiu lekcji, przygotowywanie posiłku i granie z chłopakami w kosza. Nie tylko cotygodniowe nocne spotkania z braćmi w celu obgadania spraw organizacyjnych i zorganizowania zajęć weekendowych. Ze to nawet nie tylko przekazywanie wartości i uczenie miłości.
Odkryłam, ze misje to przede wszystkim zmiana myślenia. To pokazanie, co to znaczy być chrześcijaninem. To niesienie ludziom światła i nadziei (la luz y la esperanza - to słowa które najbardziej zapamiętałam z Mszy Świętej z okazji jubileuszu 120-lecia Salezjanów w Peru). To przybliżanie innych do Boga.

Tego odkrycia dokonałam za sprawa pewnego 13-letniego chłopca. Romario od dwóch lat przychodzi do Bosconii. Jest książkowym przykładem chłopca w jego wieku (czytaj: czasem wymaga dużo cierpliwości). Piłka nożna i wdawanie się w kłótnie z innymi chłopcami to jego ulubione zajęcie. Ale w sobotę, ponieważ w planie był basen, a Romario nie miał stroju, o dziwo znalazłam go na huśtawkach. I dzięki temu ze mogłam porozmawiać z nim dłużej, poznałam go trochę bliżej. Po dłuższej chwili odłączyła tez do nas Ania. Gdy zapytała go, czemu nie jest ministrantem jak jego przyjaciel Victor, z zawstydzona mina odpowiedział ze nie może. Okazało się, ze Romario, tak jak i jego rodzeństwo, nie jest ochrzczony. W tym momencie ja i Ania, patrząc jedna na druga i obserwując swoje zdziwienie wyrażone bardzo dobitnie mimika twarzy, zaczęłyśmy swoja agitacje chrześcijańską. Tak go nakręciłyśmy, ze bez wahania stwierdził, ze chce przyjąć Chrzest. I to naprawdę nie dlatego, ze powiedziałam mu, ze mogę zostać jego matka chrzestna. Chciało mu się nawet czekać ze mną na Padre 1,5 godziny, żeby z nim na ten temat porozmawiać. A na drugi dzień, w niedziele, Romario po raz pierwszy od bardzo dawna (jeśli w ogóle kiedykolwiek było jakieś dawno), przyszedł na Msze dla dzieci i to ze swoimi dwiema siostrami. Jak go zobaczyłam, to po prostu chciało mi się śpiewać z radości. To wszystko było takie niesamowite. Uczucie, ze ja (JA!) mogę kogoś przyprowadzić do Niego. I ze ten ktoś wybrał kościół katolicki, a nie sektę, której propagandę słyszy codziennie rano za oknem.

Doris
Wciąż chcę wierzyć w te ideały,
Wciąż wierzyć, że jest sens tej naszej pracy,
Że tak naprawdę ziemia jest tylko przelotnym momentem,
Krótkim przystankiem do stacji wieczne szczęście.
Eldo 'List z ziemi'


Czasem jest to bardzo trudne. Wierzyć w ideały. Wierzyć w sens tej naszej pracy. Trudno jest pogodzić się z faktem, ze 'nie możemy zrobić nic wielkiego, a jedynie małe rzeczy z wielka miłością'. Czasem nawet o ta wielka miłość trudno. Szczególnie w te gorsze dni, kiedy niektóre dzieci wcale nie okazują wdzięczności, wręcz przeciwnie. Kiedy oratorium staje się jednym wielkim chaosem, którego nikt zdaje się nie kontrolować. Kiedy nic nie wychodzi tak jak powinno, a peruwiańska mentalność doprowadza do szalu. Kiedy chciałybyśmy strzelić 20-minutowy monolog po hiszpańsku, a słowa utkną gdzieś pomiędzy krtanią a językiem. W takich chwilach człowiek zastanawia się, co on tu właściwie robi, czy to wszystko ma jakiś sens. Czy nasz pobyt tutaj coś zmieni. Czy inni nie zrobiliby tego lepiej. Zwłaszcza, gdy ma się świadomość, ze zostawiło się w Polsce osobę, która odgrywa w naszym życiu wielka rolę. Osobę, bez której świat byłby ponury, nawet gdyby codziennie świeciło słońce, a ludzie tańczyli na ulicy. Kogoś, kogo jest naszym drugim skrzydłem... 


Ale są takie małe rzeczy, które sprawiają, ze naprawdę chce się tu być dla tych ludzi. I wiem, ze pisząc to, nie oddam znaczenia tych wszystkich momentów, w których chciało mi się płakać ze wzruszenia albo uśmiech nie schodził mi z twarzy przez 15 minut. Bo może ktoś inny wcale nie wzruszyłby się chłopczykiem, który przyszedł się przytulic po tym jak naprawiłam mu suwak w kamizelce. Albo żółtą kopertą obklejoną naklejkami 'Gracias por tu amor', którą dostałam od dziewczynki z oratorium. Pewnie kogoś innego nie ruszyłby tez widok nastolatka z niedzielnej scholi, śpiewającego do mikrofonu z wczuciem, jakiego pozazdrościłby mu Enrique Iglesias. Ani nie zdziwiłby widok Padre Piotra błogosławiącego dzieci po Mszy Świętej w taki sposób, jakby był kolejnym wcieleniem Jana Pawła II. 
Może nikt nie przejąłby się staruszką sprzedającą dziwaczne pomarańczowe wafelki i prażone cocoriche (jakkolwiek to się pisze) przed bramą oratorium. I nie miałby łez w oczach podczas zbierania pieniędzy do puszki, gdy pewna babuleńka podeszła i zapytała, czy może rozmienić sola, bo nie stać ja na taka ofiarę (1 sol to mniej więcej tyle co 1 zloty), ale skoro nie, to ofiara będzie tez od jej męża.

 
I chociaż czasem jest trudno, to gdy pomyślę sobie o twarzach tych ludzi, których mijamy przejeżdżając przez slumsy, o twarzach dzieci bawiących się gdzieś pomiędzy stertą śmieci a zepsutym pordzewiałym samochodem, o twarzach pomarszczonych starych Indianek skupionych na Mszy Świętej i gładkich uśmiechniętych twarzyczkach naszych dzieci z oratorium, to znów chce mi się chcieć. I wtedy znów wierzę, ze 'dla Niego warto iść pod prąd'.

Mój Panie jestem Twój
Ty znasz mnie, śledzisz każdy krok mój
Poprowadź abym trwał,
nie zgubił się i nie został sam.

Ty prostuj moje ścieżki,
bo drogi często kręte są.
Mój Jezu Ty mnie poprowadź
dla Ciebie warto iść pod prąd

P.S. Dziękuję Aniu, nie tylko za piosenkę :)
Doris

"Uśmiech bywa aktem męstwa, smutek to słabość i postawa zbyt wygodna. Być radosnym i dobrym, kiedy świat jest smutny i zły, to dopiero odwaga" — Małgorzata Musierowicz

Niektórzy po ostatnim poście prosili o coś bardziej optymistycznego. Rzeczywiście wydawało by się ze pośród slumsów nie ma nic optymistycznego. A jednak... W dzielnicy Nueva Esperanza (co tłumaczy się Nowa Nadzieja, ciekawa nazwa zważywszy na to, ze obszar ten ma 10 sektorów, z czego wszystkie to slumsy) jest takie magiczne miejsce, które nazywa się Bosconia. 

 W Bosconii wszędzie jest zielono, kwitną różowe i czerwone kwiaty, rosną rozłożyste palmy z wielkimi kokosami, drzewa limonkowe i tutejsze rośliny ozdobne, których nazw nie sposób spamiętać, a czasem nawet powtórzyć. Padre Piotr, salezjanin, który jest dyrektorem w Bosconii od 4 lat, mówi, ze to wszystko po to, by dzieci przychodząc tu, oddychały innym powietrzem - dosłownie i w przenośni. I rzeczywiście to 'inne powietrze' czuje się gdy tylko przekroczy się bramę Bosconii. 

W Bosconii dzieci są szczęśliwe, bo maja huśtawki, zjeżdżalnie, boiska, baseny, piłki i skakanki. Mają miejsce do odrabiania lekcji i ludzi, którzy poświęcają im swój czas. Mogą razem z rówieśnikami bawić się, modlić, odrabiać pracę domowa, jeść wspólny posiłek i pic refresco. Ponieważ wokół nie ma nic poza brudem, kurzem, śmieciami, obskurnymi domami i propagandowymi napisami na murach, Bosconia wydaje się być rajskim ogrodem, który jest dostępny tylko dla małych wybrańców z karnetami za 3 sole. 

Ja i Ania mamy wielkie szczęście, ze trafiłyśmy do takiej placówki misyjnej i ze opiekuje się nami taki człowiek jak Padre Piotr. Bosconia to nie tylko boiska, salki dla dzieci i pomieszczenie mieszkalne dla wspólnoty. Oprócz oratorium, do którego przychodzą dzieci z primario (tutejszej podstawówki) i secundario (coś a'la polskie gimnazjum) starsi chłopcy uczą się zawodu w warsztacie mechanicznym, produkcji blachy, stolarki i pracy w gospodarstwie. Gospodarstwo jest wielkie i hoduje się w nim niezliczona ilość świń, indyków i kur oraz krowy i króliki. Kobiety w soboty przychodzą na warsztaty z rękodzieła - robią biżuterię, szyją, wyszywają i szydełkują.

Wszystko to nie tylko do nabycia umiejętności, ale tez po to, żeby przynosiło dochody. Są to niewielkie sumy w porównaniu z pieniędzmi, jakie są potrzebne na utrzymanie całej Bosconii, dlatego Padre Piotr nieustannie musi wymyślać nowe sposoby na pozyskanie funduszy. Cała ta praca nad Bosconią tak pochłania Padre Piotra, ze śpi tylko kilka godzin na dobę. Padre oprócz tego ze jest dyrektorem, ekonomem, zarządcą i księgowym w jednym, chodzi wieczorami po całej Bosconii i przestawia 'podlewaczki' z jednego miejsca na drugie, żeby równomiernie lały wodę na trawę, bo nikt inny podczas nieobecności ogrodników się tym nie zainteresuje. Ale jak mówi Padre 'Ktoś może mówić ze jestem szalony, ale to ja się będę przed Bogiem rozliczał z tego, co zrobiłem w życiu'. Dlatego, nawet gdy codziennie musi wysłuchiwać, ze znów spóźnił się na kolację i jest cały mokry, dalej robi swoje.

Padre to niesamowity człowiek. Zresztą tak jak każdy misjonarz. Dba o całą Bosconię jak o swój własny dom i razem z Bosconia oddaje do użytku całego siebie. Wszystko, co robi, robi dla tych ludzi tutaj, żeby mieli coś swojego, coś z czego mogą być dumni. Buduje kaplice, zmienia nagłośnienie, wstawia nowe dachy. W niedziele odprawia piec Mszy Świętych w rożnych miejscach w slumsach, chociaż wcale nie musi. Cały czas chce, żeby jeszcze więcej i więcej dzieci przychodziło do Oratorium, bo, jak ciągle powtarza - nie przejmują go te dzieci, które już znają Bosconię, ale setki tych, które zostają w slumsach. 

Ja i Ania miałyśmy już kilka dni na tak zwane 'rozpoznanie terenu' i dzięki temu wiemy, jak to wszystko tutaj funkcjonuje. Pierwszego dnia poznałyśmy się chyba ze wszystkimi pracownikami - nauczycielami, sekretarkami, kucharkami, paniami przygotowującymi śpiewy, ogrodnikami, pracownikami biblioteki, instruktorami... Wszyscy chcieli nas poznać i przywitali nas tak, jak wita się członka rodziny z dalekiego kraju. Dzięki temu rzeczywiście poczułyśmy się tutaj jak w rodzinie i ta atmosfera pomaga nam przystosować się do tutejszej rzeczywistości. Ludzie tutaj są bardzo serdeczni i otwarci. Dzieci od samego początku się do nas przytulały, przybiegały zapytać jak mamy na imię, skąd jesteśmy i na ile zostaniemy w Peru. Dziewczynki zawsze pytają czy farbujemy włosy, dlaczego mamy niebieskie oczy i czy jesteśmy siostrami. Chłopcy z kolei pytają jakiej muzyki słuchamy i czy Polska ma swoją drużynę piłkarską. 

Powoli tez wdrażamy się w życie w Bosconii i swoje obowiązki. Na razie od poniedziałku do piątku od 8. 30 do 11.30 oraz od 14.30 do 17.30 razem z animatorami pomagamy dzieciom odrabiać lekcje. Ania przeważnie zajmuje się urwisami z primario, a ja uczniami z 4 i 5 secundario. Szczególnie ciekawie jest, jak trzeba wytłumaczyć dzieciom coś skomplikowanego po hiszpańsku, np. powstawanie kwasów i zasad albo obliczenie kilku niewiadomych z równania. Ja za wszelkie ułamki, równania i rachunki prawdopodobieństwa nawet nie biorę, dlatego dzieci przychodzą do mnie z angielskim. Niesamowite jest to, ze jak tłumaczę jednemu chłopcu jak poprawnie przeczytać tekst, zaraz obok niego siada kolejnych trzech i wszyscy razem powtarzają po kolei wyrazy, mimo ze to nie ich praca domowa. Gdy już w końcu któryś z nich wymówi 'such', 'they' albo 'we' (okazuje się, ze dla peruwiańskich dzieci to wcale nie takie proste) to sprawia im to taka satysfakcje (a mi tym bardziej), ze czasem nawet nie spieszy im się tak bardzo do grania w piłkę.

Tak wiec najwięcej radości przynosi nam praca z dziećmi, które wszędzie są tak samo cudowne, niezależnie od tego, czy mieszkają w slumsach, blokowiskach czy w bogatej dzielnicy. Wszystkie potrzebują miłości, uwagi i troski. I wszystkie z jeszcze większą siłą się za to odwdzięczają. Namalowaniem graffiti na przykład:)


Doris
Szok, szok i jeszcze raz szok! Szok kulturowy, krajobrazowy, klimatyczny, językowy i spowodowany niedowierzaniem, ze naprawdę tu jestem. Takie były moje pierwsze wrażenia ze zderzenia się z prawdziwym obliczem Peru.

Pewnie zastanawiacie się, jak wygląda to prawdziwe oblicze Peru (a przynajmniej tej części Peru) i czemu aż tyle emocji we mnie wywołuje. Otóż wyobraźcie sobie pustynie - ale nie taka saharyjska, złocistą, połyskującą w południowym słońcu. Wyobraźcie sobie wszechobecny piach z porośniętymi gdzieniegdzie trawami, czasem drzewami - z roslinnnością bardziej typowa dla sawanny. A teraz przefiltrujcie to przez wszystkie odcienie szarości, sepii i dodajcie mnóstwo różnokolorowych śmieci. Tak wygląda krajobraz tutaj. Ale to dopiero krajobraz. Musicie jeszcze dokleić do swojego obrazka 'domki' zrobione z wysuszonej rośliny przypominającej polska trzcinę albo z czegoś podobnego do betonu, które wyglądają jakby za chwile miały się rozlecieć. Możecie do tego dodać staruszka jadącego polem na osiołku albo pana z dzieckiem, wozem i stosem zeschłej trzciny na budowę nowego domu. Tak wyglądają przedmieścia i wioski na trasie z Limy do Piura.

W mieście jest trochę inaczej. Ale tylko trochę. Jest więcej betonowych domków (których standard nie odbiega jednak od tych na wsi), są nawet ulice, po których przemykają kierowcy niebiesko- i czerwono-żółtych moto-taxi. Moto-taxi to trochę nowocześniejsza wersja rikszy, jednak tak samo jak pierwowzór - napędzana silą ludzkich mięśni. W centrum miasta jest mercado, czyli tutejsza wersja bazaru, który niczym nie rożni się od tego afrykańskiego. W bogatszych dzielnicach są nawet nowoczesne sklepy, typu new look (sic!) czy supermarkety, w których można znaleźć europejskie produkty. Jednak obrzeża miasta to tylko slumsy, slumsy, slumsy i jeszcze raz slumsy.

Oglądając to wszystko zza szyby ekskluzywnego autobusu (peruwiańskie linie autobusowe są tak nowoczesne, ze polskie za 200 lat im nie dorównają - to jeden z irytujących kontrastów w tym kraju) czułam bezimienny smutek i niedowierzanie - jak to możliwe ze w jakimkolwiek miejscu na świecie jest takie ubóstwo. Większość ludzi myśląc o slumsach przypomina sobie hollywoodzkiego Slumdoga, a Peru kojarzy z Luz Maria. Ja czytałam Miasto Radości (powieść dokumentalna o indyjskich slumsach), oglądałam Miasto Boga (film o życiu chłopców z brazylijskich faweli), byłam na misjach w Albanii i myślałam, ze wiem jak wygląda skrajna bieda. Ale to, co zobaczyłam tutaj... Ten widok zweryfikował wszystkie moje dotychczasowe wyobrażenia.

No ale może od początku... Jak tu dotarłyśmy. Otóż, po 17-stu godzinach podroży samolotem, które spędziłam na słuchaniu Radiohead i czytaniu Wyznań gejszy [dzięki dziewczyny] dotarłyśmy wreszcie, z 3-godzinnym opóźnieniem do Limy. Po drodze miałyśmy nieplanowane lądowanie w Gujanie Francuskiej (powodem lądowania były problemy z toaletami, co prawda wolontariusz Mirek uświadomił nas później, ze żaden samolot nie ląduje w środku dżungli z powodu toalet, ale na szczęście my jako trzy dziewczyny ufające liniom Air France uwierzyłyśmy w oficjalna wersje)  Na lotnisku przywitała nas polska flaga, dzięki której szybko znalazłyśmy Mirka i chłopaków z domu Don Bosco w Limie, którzy po nas przyjechali.

W Limie spędziłyśmy dwa dni, które były nam potrzebne do złożenia wniosków o peruwiański dowód, dzięki któremu będziemy mogły zostać tu dłużej niż pół roku (na tyle dostałyśmy wizę na lotnisku). Lima to stolica Peru i jest najbardziej 'cywilizowanym' miastem tutaj. Pisze 'cywilizowanym', bo w europejskim znaczeniu tego słowa cywilizacja ma zupełnie inne oblicze. Miasto jest pogrążone w jednym wielkim chaosie, wszędzie dookoła słychać trąbienie samochodów, widać ludzi chodzących miedzy samochodami i sprzedających przekąski, koreańskie busiki i autobusy, które zmieniają pasy ruchu z prędkością światła i taksówki mijające pieszych w odległości kilku centymetrów. Zabudowania i różnokolorowe budynki, z których każdy wygląda jakby znalazł się obok drugiego przypadkiem, tylko pogłębiają wrażenie nieuporządkowania i braku logiki, którymi Lima jest przesiąknięta. Pomimo 14-sto godzinnej podroży autokarem, który miał nas dostarczyć do Piura, ja i Ania ucieszyłyśmy się bardzo, ze możemy już to miasto opuścić.