Doris
Wielki Post w Peru, tak jak i w innych krajach nie był okresem bardzo różniącym się od innych. Głośna muzyka na ulicach i słynne niedzielne "borachady" (u nas by się pewnie powiedziało kulturalnie "przyjęcia", mniej kulturalnie - po prostu domowe popijawy) nie zniknęły cudownie na te 40 dni, które z założenia powinny być czasem wyciszenia i refleksji. 

W Wielkim Tygodniu nasi animatorzy codziennie przygotowywali się do Zmartwychwstania - jedni tańcząc, a drudzy odgrywając sceny z Męki Pańskiej. Tak wiec codziennie dało się słyszeć głośne pokrzykiwania i muzykę puszczana na cały regulator lub tez widzieć Francisco (katechista), maszerującego przez slumsy z krzyżem, który przynosił codziennie z domu na potrzeby inscenizacji. Wszystko po to, żeby w Wielki Piątek odegrać "Żywą Drogę Krzyżową", a w Wielka Sobotę powitać Zmartwychwstałego Jezusa tradycyjnym tańcem z ogromnym krzyżem z palmy na wejściu. Marinera tez była, ale peruwiańska wersja krakowiaka tańczona przez dziewczyny w rażąco pomarańczowych sukniach i chłopaków ze słomkowymi sombrero i szablami zrobiła o wiele większe wrażenie.

Po pokazach tanecznych było oczywiście ognisko, nie tylko te rozpalone na potrzeby poświecenia ognia, ale także takie dla młodzieży. Atmosfera - iście salezjańska, chociaż salezjanie ograniczyli się w swojej obecności tylko do grania na gitarze. Za to katechiści z bierzmowania stanęli na wysokości zadania i rozkręcili towarzystwo do granic możliwości. Były dynamiki, tance, przeciąganie liny i walka płci na piosenki. Poprzeczka była wysoka, bo przecież wprawić młodzież w dobry nastrój bez grama alkoholu to nie lada wyczyn. 

Tak wiec wśród tego radosnego przezywania Wielkiego Tygodnia wydawało się, ze może chociaż wielkoczwartkowa pielgrzymka do 7 kościołów - zwana w Piura "Visita a las Siete Iglesias" będzie czasem chwilowej zadumy. Nic bardziej mylnego. Chodzenie z grupa młodzieży od jednej parafii do drugiej żeby pomodlić się przy wystawionym tego dnia we wszystkich kościołach Najświętszym Sakramencie może w teorii brzmi dobrze, ale w praktyce, jest tylko "pajacując" jak to trafnie określiła Senora Mary. Szczytem tej pajacady było robienie na środku jakiegoś dużego placu "bakity" już po 12 w nocy. Bakita to dynamika, w której naśladuje się krowę kręcącą głową i ogonkiem przy wtórze piosenki o niej samej. I to ona, nie tam żadna wielkopostna piosenka, była hymnem przewodnim tej pielgrzymki, czy może raczej wycieczki trwającej od 22.30 do 3 w nocy.

Jedynym dniem, w którym można było poczuć istotę Wielkiego Tygodnia był Wielki Piątek, a właściwie samo popołudnie, podczas którego ulicami slumsów chodziła żywa droga krzyżowa. Ja wcieliłam się w postać Marii Magdaleny, dlatego te 2 godziny były dla mnie przeniesieniem się do innego świata. Świata uczuć i emocji tej wrażliwej kobiety, dla której Jezus był Mistrzem, Nauczycielem, Przyjacielem i jedynym mężczyzną, który ją zaakceptował taką, jaka jest. 

Maria Magdalena to przecież nawrócona grzesznica. Kobieta, którą przed spotkaniem Jezusa bala się spojrzeć w lustro, nie patrzyła ludziom w oczy, bo nie chciała zobaczyć w nich potępienia i wzgardy. Jej życie było pasmem grzechu, stale powtarzanego i niezmiennie znienawidzonego. A jednak to ona staje się ikoną świętości. To Maria Magdalena - chyba jako jedyna - pożegnała się z Jezusem przed skazaniem go na śmierć, oblewając mu stopy łzami i namaszczając olejkiem. To ona na drodze krzyżowej towarzyszyła Matce Jezusa, to ona stała pod krzyżem przy Jego Śmierci. To dzięki niej świat dowiedział się o Zmartwychwstaniu. To ona pierwsza w nie uwierzyła. 

Patrząc na mękę Chrystusa z perspektywy Marii Magdaleny, to patrzeć inaczej, głębiej. Maria Magdalena idzie z Jezusem i razem z Nim niesie krzyż swojej przeszłości, dźwiga na ramionach ciężar swoich grzechów. Ona poznała smak zhańbienia i upodlenia. I dlatego mocniej potrafi zjednoczyć się ze swoim Nauczycielem w Jego męce. Maria Magdalena patrzy na wykrzywioną z bólu twarz Jezusa, na krwawiące i poranione ciało, na wbijające się w Jego głowę ciernie. Spogląda na bolesną twarz Maryi i podtrzymując jej bezwładne z cierpienia ciało, niemalże wyczuwa rozrywające się gdzieś pod skorą matczyne serce. Maria Magdalena cierpi potrójnie - za siebie, za Jezusa i za Maryję. Nie może znieść widoku ludzi, którzy cieszą się ze skazania jej Mistrza, którzy mijają Go obojętnie, jakby był tylko nic nieznaczącym złoczyńcą prowadzonym na śmierć.

Sylwetka Marii Magdaleny jest dla każdego z nas niesamowitym przykładem na to, ze z najgłębszego nawet dna można się podnieść i unieść się o siedem poziomów wyżej. Ze każde ludzkie życie, nawet po utracie człowieczeństwa, da się zmienić. Maria Magdalena dzięki temu, ze Jezus wybaczył jej dużo, jeszcze bardziej potrafiła docenić Jego nieskończoną i BEZwarunkową Miłość. I to właśnie dzięki Tej Miłości odnalazła drogę do lepszego życia.


https://picasaweb.google.com/100764578938696738910/Pasja

0 Responses

Prześlij komentarz