Doris
04/03 Big Brother w dżungli

Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lek przed nieznanym, chcesz więcej i więcej.  
Na początku bałam się wejść na łódkę. Wydawała się wywrotna, niestabilna i w dodatku trzeba było na nią wsiąść prosto z pomostu stąpając po cienkim czubie. To jedna z tych długich lodek przypominających trochę weneckie gondole, tyle ze z silnikiem motorowym.  Później było już mi wszystko jedno. Usiadłam nawet na samym czubie. Wszystko po to, żeby jak najlepiej chłonąc te cudowne widoki mijane po drodze.
Płynęliśmy ekipą polsko-peruwianską. Nadworny sternik parafialny ze swoja rodziną, ja, Ania i Sylwia. Najpierw przecięliśmy ołowianą Maranon wzdłuż brzegu San Lorenzo. Potem wpłynęliśmy na wody o innym zabarwieniu, coś pomiędzy ciemnozielonym a granatowym. Był to dużo węższy dopływ Marañon, który poprowadził nas wgłąb dżungli.

 Na brzeg wyszliśmy w wiosce Santa Rosa. Tam nasz przewodnik zaprosił nas do lokalnej wiejskiej "knajpki" na... masato. Masato to słynny napój Amazonii i postrach turystów. Robią go kobiety, które przeżuwają liście juki i wypluwają przeżutą zawartość do naczynia. Dzięki temu wstępny proces fermentacji masato ma już za sobą i szybko dojrzewają w nim procenty. Dzięki Bogu nie musiałam oglądać tego procesu. Wystarczył mi widok gotowego, budyniowo-zielonkawego koktajlu w plastikowej miseczce. Sylwia - jako tutejsza, wypiła bez wahania całą miseczkę. Ja zdobyłam się na dwa łyki. To i tak wielki wyczyn, zważywszy na obecność obserwatorów, czyli kobiety, dzieci i kilku mężczyzn z twarzami wpatrzonymi w trzy gringi wizytujące ich wioskę. Nie wypadało przecież zrobić żadnej skwaszonej miny po zasmakowaniu tego amazońskiego wynalazku. A - uwierzcie mi - wiedząc, co musiały przeżyć liście juki żeby ostatecznie uzyskać taka konsystencje - nie jest to łatwe. Na szczęście nasz sternik zaproponował nam obejrzenie papugi i tym samym uwolnił nas od wlepionych w nas indiańskich oczu.

 Dalszą drogę przebyliśmy dalej rzecznym labiryntem. Przebijając się przez wąskie przesmyki, gdzie robiło się ciemniej i trzeba było schylać głowę pod gałęziami i linami, dotarliśmy do wioski San Juan. Tam zastaliśmy mieszkańców debatujących w kaplicy nad  zorganizowaniem wielkanocnej fiesty. Oczywiście nie mogło przy tej rozmowie zabraknąć masato. Wioskowy animator (rangą przypominający sołtysa) - w tym wypadku śmieszny pan ze złotą koronką na przednim zębie, czul się w obowiązku zabawiać nas jako gości. Mówił na przykład, ze zawsze go to zastanawia- jak to możliwe, ze w Polsce wszyscy są biali? Ja w tym samym momencie zastanawiałam się, co ja robię wśród Indian, ale wszystkim widać udzielała się międzykulturowa atmosfera. 
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o jezioro Aripari i wróciliśmy do San Lorenzo. Popołudnie spędziłyśmy już na stałym gruncie, w przytulnym domku misji salezjańskiej. Ale dżungla nie dala o sobie zapomnieć. Przyszła pora na deszcz, który był dla nas takim zjawiskiem, ze wmurowało nas w chodnik. Stałyśmy i patrzyłyśmy jak zaczarowane. 

Deszcz równikowy. Jego nadejście zwiastuje jedynie upiorny upal, który parę godzin przed daje  się we znaki tak, ze czujesz się jak uwieziony w środku wielkiego parowaru. Polskie "oberwanie chmury" to nic w porównaniu z tym, co dzieje się, gdy zaczyna padać w selwie. W ciągu 3 sekund deszcz przeradza się w lejącą się z nieba ścianę wody, której jest tak dużo, ze wszystko momentalnie robi się szare. Wydaje ci się, ze patrzysz przez mgle, a to tylko spadające krople zlewają się w jedna całość i zaburzają przejrzystość widzenia. Wysokie i potężne palmy pod wpływem naporu wody i podmuchów wiatru machają się jak cieniutkie chorągiewki. A domy z dachami ze strzechy, wyglądające jak w bajce "Trzy świnki" jak stały, tak stoi. Dżungla naprawdę kryje w sobie wiele tajemnic.  

7/03 Góralu, czy ci nie zal

Jeszcze nie zdążyłam do końca uwierzyć w to, ze naprawdę jestem w dżungli, a już trzeba odpływać. Przypomina mi się śpiewana przez lokalnego indiańskiego grajka-organistę pieśń wielkopostna na melodie "Góralu, czy ci nie zal, góralu wracaj do hal..." Tak, bardzo mi zal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli. Nie wiem, czy przez to, ze tak bardzo różni się od pustynnego Piura. Czy może dlatego, ze życie toczy się w niej spóźnione o kilka rewolucji technologicznych. Czy może dlatego, ze pozostała jeszcze dzika, nieodkryta, niedostępna dla przeciętnego przybysza, kryjąca w sobie wiele tajemnic, a przez to jeszcze bardziej fascynująca? Czy może dlatego, ze jest w niej jeszcze tyle do zrobienia, a jej mieszkańcy rzeczywiście potrzebują pomocy?

Od wczoraj płyniemy lancha do Yurimaguas. Lancha to statek, który przypomina raczej wielki zardzewiały kuter rybacki. Na lanchy można znaleźć wszystko. Pod pokładem towary przemysłowe, o istnieniu których lepiej nie wiedzieć (na przykład wczoraj przed odpłynięciem robotnicy wyciągali z niej tony ciężkich, metalowych 3-metrowych prętów). Na górnym pokładzie ludzie ze swoimi bagażami i rozwieszonymi hamakami.

Nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, ze Peruwiańczycy rzadko podróżują sami. I tak na przykład pewien pan w średnim wieku załadował się na lanchę razem z dwoma synami i trzema indykami związanymi za pazury. Młode małżeństwo jako maskotkę dla rocznego dziecka zabrało ze sobą na pokład małą czarna małpę. Ktoś tam wziął w podroż papugę, ktoś inny cala gałąź bananów lub kosz innych owoców, jeszcze ktoś na przykład magnetofon żeby bron Boże nie rozstawać się z muzyka. Wszystko po to, by umilić sobie i innym pasażerom podroż. 

Lancha wiec na te 24 godziny rejsu zamienia się w statek towarowy, przedszkole, zoo i dom wypoczynkowy w jednym. Dla przybysza z Europy podroż takim statkiem to niezapomniane przeżycie. Samo spędzenie tylu godzin w hamaku to nie lada wyczyn. W hamaku jesz, spisz, odpoczywasz, czytasz książkę, piszesz, słuchasz muzyki. Z hamaka patrzysz na rzekę, biegające po pokładzie dzieci, karmiące piersią matki, na skrzeczącą papugę i zajadające się bananami małpę. Hamak to twój bujany fotel, łózko, biurko, jadalnia, sypialnia i salon w jednym. Może być jedynym schronieniem przed wlepionymi w Twoja białą twarz oczami indiańskiej dziewczynki. Albo zamienić się w przytulny, chociaż trochę niewygodny kokon na czas zimnej i deszczowej nocy na rzece. 

Hamak to Twój najlepszy przyjaciel na lanchy. Chyba ze masz kogoś takiego jak Ania, kto nie tylko opanował umiejętność ekspresowego obierania pomarańczy bez noża, ale jest tez Aniołem Stróżem, mamą, siostrą, bratnią duszą, powierniczką i towarzyszką w jednym. Wtedy hamak to tylko kolorowy dodatek. 

0 Responses

Prześlij komentarz