Doris
29/02 Grillowane banany i kokosy ze słomką

Yurimaguas. Wioska, czy może raczej miasteczko rybackie położone nad rzeka Haullaga, czyli nad jednym z dorzeczy Amazonii. To punkt wylotowy podróżujących oraz tych, którzy chcą dostać się wgłąb dżungli.
Dotarłyśmy tam z Ania około 13-stej. Ponieważ nie było już miejsca na busa Gilmer Tour, pojechałyśmy samochodem osobowym. Kierowca pokonywał górskie zakręty z taka szybkością, ze to było najgorsze 2,5 godziny jakie spędziłam kiedykolwiek w samochodzie. Na samo wspomnienie tej drogi do tej pory kreci mi się w głowie. Nawet widoki w postaci zbocz górskich porośniętych gęsto roślinnością z niewypływającymi wprost z litej skały strumykami nie rekompensować tej zabójczo pokręconej trasy.

W Yurimaguas zatrzymałyśmy się w hostelu, który mieścił się w samym środku mercado. Żeby tam wejść musiałyśmy wiec minąć stertę śmierdzących skorek od bananów, stragany z górami rzeczy wszelkiej maści i pochodzenia oraz panie odganiające muchy od swoich wyrobów. Ponieważ wolałyśmy nie spędzać dużo czasu wśród tych wątpliwych atrakcji, cale popołudnie szlifowałyśmy chodniki w celu rozejrzenia się po okolicy. Obiad zjadłyśmy w chińskiej knajpce, która jako jedyna w całym miasteczku wydawała się godna zaufania. W dodatku już na wejściu zobaczyłyśmy na szklanym ekranie mecz Polska - Portugalia, co uznałyśmy za dobry znak. Oglądanie biało-czerwonych koszulek naszych piłkarzy w środku Peru nie  mogło nie wywołać w nas nostalgii za ojczyzna. Na szczęście szybko się otrząsnęłyśmy i po kurczaku w cieście mogłyśmy dalej kontynuować nasze rozeznanie terenu.

Tak trafiłyśmy do portu. Spacerując wśród błota, chatek ze strzechami, mijając długie drewniane lodzie ze spiczastymi dziobami, nie do końca chciało się nam wierzyć, ze naprawdę tu jesteśmy. Nie zdążyłyśmy jeszcze przyzwyczaić się do widoku rdzawo-kawowej rzeki i bujnych drzew porastających cały horyzont. A tu jeszcze port rodem z XIX wieku.
Jakby tego było mało, późnym wieczorem Padre Józek zabrał nas na kolacje na... ulice. Dosłownie. Zajęłyśmy miejsce przy jednym ze stołów z jasnym obrusem ustawionych na rogu ulicy. Pani o indiańskich rysach podała nam miejscowy przysmak, czyli cecine z tacacho. Cecina to plaster wędzonego mięsa smakiem przypominający polska polędwicę na gorąco. Tacacho to pulpety z grillowanych bananów, które jedna z pan zagniatała rekami, rozbijając je najpierw drewnianym tłoczkiem. Do picia cebada, czyli sok z pszenicy i naprawdę możesz poczuć się jak w peruwiańskiej selwie. Nie wiem, co bardziej mnie przekonało - obrane kokosy ze słomka sprzedawane blisko portu czy pulpety z bananów, ale ostatecznie dotarło do mnie, ze jestem w innym świecie.

01/03 Chrystus był Indianinem

Wczesnym rankiem nawiedzamy biuro Huallaga Express, skąd mamy wykupione bilety na motorówkę tej właśnie firmy. Obserwując ciemne twarze ludzi z kruczoczarnymi włosami i kolorowa papugę na ramieniu jakiegoś chłopaka, musiałam chwile pomyśleć, czy na pewno jakimś dziwnym trafem nie znalazłam się na planie "Piratów z Karaibów". Po bardziej wnikliwym rozeznaniu okazało się, ze nie. Motorówka nie przypominała wyglądem pirackiego statku, żaden pan nie miał tez opaski na oku. Siedzenia były ustawione jak w autobusie, a sternik wyglądał całkiem cywilizowanie. Czasem tylko podjadał owoce jakiejś strączkowej rośliny, wypluwając niejadalne części na zewnątrz.

Przez 8 godzin na lodzi mogłam się do woli napatrzeć na rzekę i niekończąca się zielona gęstwinę na obu brzegach. Czasem przepłynął jakiś większy statek i narobił fal. Wtedy motorówka podskakiwała pod naporem poruszonej wody tak jak ta ze "Słonecznego Patrolu" z Mitchem na pokładzie. Siedzący na przeciwko mnie misjonarz z broda i kucykiem związanym jakaś marynarska żyłką w kolorze ametystu, opowiadał nam legendy o delfinach. Ostrzegał nas, ze białe delfiny porywają piękne dziewczyny, bo są w nich zaklęte dusze mężczyzn. Biskup siedzący przed nami skwitował to tak, ze w takim razie na pewno nie dopłyniemy z nimi do końca trasy.


Obiad jedliśmy w najbardziej ekstremalnym (szczególnie dla naszych żołądków) miejscu jak do tej pory. Była to gospoda rybacka w jednej z wiosek po drodze do San Lorenzo. Żeby tam dojść, trzeba było przejść po drewnianej kładce grubości deski, położonej miedzy domkiem na wodzie a brzegiem. W gospodzie każdy dostał kawałek wielkiej ryby o głowie wielkości ludzkiej dłoni pływającej w bordowo-brazowej zupie. Do tego ryz, czerwona fasolka i sok z guanabany. Podczas jedzenia przyglądała się nam indiańska dziewczynka bujająca się na bujanym fotelu. Za swoimi plecami miała skorę lamparta wiszącą na ścianie. Ona przyglądała się nam, a ja jej.

***
O 16-stej dobijamy do San Lorenzo. Cel naszej wizyty to salezjańska misja. To tutaj pracuje dwóch misjonarzy - ksiądz Józek Kamza i ksiądz Roman Olesiński, legenda selwy. Ksiądz Roman od 38 lat mieszka w Peru, z czego 11 w dżungli. Indiańskie społeczności to jego druga rodzina. Sa tez dwie wolontariuszki z wolontariatu "Młodzi Światu" - Magda i Sylwia. Prąd jest przez dwie godziny rano i od 19 do 23.30 wieczorem. Pierze się w deszczowce, a podłogę zmywa się ropą, żeby zabezpieczyć ja przed nieproszonymi insektami.
San Lorenzo to - jak mówią dziewczyny - jeszcze nie dżungla. Raczej miasteczko w dżungli. Dla nas, po pół roku spędzonym w pustynnych rejonach Peru, to zupełnie inny świat. Wszechobecne błoto, które jest prawdziwym utrapieniem w porze deszczowej,  chatki z dachami ze strzechy i ludzie o indiańskich twarzach - to wszystko robi na mnie ogromne wrażenie. Nie wspominając już o śpiewniku w kaplicy w języku shawi-castellano, krzyżu wielkopostnym z liści bananowca i obrazie w jadalni z ukrzyżowanym Chrystusem-Indianinem.

Jedyne co się nie zmienia niezależnie od równoleżnika, to reakcja peruwiańskich dzieci na dwie gringi z Polski. Gdy zawitałyśmy do oratorium popołudniowego, poczułyśmy się jak na początku w Bosconii. Czyli jak główna atrakcja dnia. Poznałyśmy najbardziej wygadane dziecko świata - małego Eliasa, który bez cienia skrepowania zadawał nam sto pytań na minute, porównywał twarze, zaglądał w oczy i podziwiał włosy. Ostatecznie i tak stwierdził, ze jesteśmy bliźniaczkami.

Wieczorem Magda i Sylwia opowiadały nam swoje amazońskie przygody. Na przykład o miesiącu spędzonym w wiosce Ullpayacu, gdzie miały przygotować dzieci do sakramentów. Mieszkały tam u indiańskiej rodziny i już od 6 rano dzieci zaglądały im przez szpary w chatce i krzyczały, ze chcą puzzle. Albo o tym, jak się prowadzi oratorium w największą ulewę. To akurat miałyśmy okazje zobaczyć na własne oczy. Chłopcy tak kochają piłkę nożną, ze nie przeszkadza im nawet deszcze równikowy. Po takiej grze zmienia się im kolor skory na trochę jaśniejszy, bo są cali w mleczno-kawowym błocie. Ale czego się nie robi dla piłki nożnej.

0 Responses

Prześlij komentarz