Doris
26/02 Wyścig z czasem

Po przyspieszeniu daty naszego urlopu, ekspresowym zaplanowaniu podróży do San Lorenzo (czyli placówki salezjańskiej w dorzeczu Amazonii), zarezerwowaniu biletów, przeczytaniu jednej stronki z artykułem pod tytułem “co zabrać ze sobą do dżungli” i pakowaniu się dzień przed wyjazdem o 1 w nocy, nadszedł TEN DZIEN, czyli niedziela 26 lutego.
Pakujemy plecaki do busa i jedziemy na dworzec Transportes Chiclayo. Tam okazuje sie, ze nie ma juz biletow na nasz autobus i musimy jechac 45 minut pozniej, co oznaczalo, ze limit czasu na przesiadkę do kolejnego autobusu zmniejsza sie do minimum. Mając już wizje nocowania w Chiclayo i stracenia 90 soli za zarezerwowany wcześniej bilet, dojeżdżamy jeszcze z 10-minutowym opóźnieniem. Szybkie rozeznanie i dostajemy się w tempie ekspresowym na dworzec Movil Tour, czyli przewoźnika, który ma nas zawieść do Tarapoto. Odbieramy bilety dokladnie przepisowe pół godziny przed odjazdem autobusu. Okazuje się, ze i tak musimy jeszcze poczekać ponad godzinę, bo autobus jedzie z Limy i jeszcze nie dotarł. Ale nam już jest wszystko jedno. Ważne, ze zdążyłyśmy. Pierwszy wyścig z czasem mamy za sobą.


27/02 Lawina błotna, czyli nie lubię poniedziałku

Poranek w autobusie do Tarapoto. Gdzieś w górach. Stoimy i czekamy. Moje nieobudzone jeszcze komórki w mózgu nie pozwalają mi odpowiedzieć na pytanie na co właściwe czekamy. Ale spływająca z góry woda przecięła nam drogę i nie da się przejechać. Wygląda to tak, jakby niewielka rzeka znalazła sobie ujście w zupełnie niewłaściwym miejscu, bo przez środek drogi. Dziewczynka siedząca obok spogląda przez okno i krzyczy: “Mami, mami, mucha aqua, mucha aqua, no se puede pasar” (Mamo, mamo, dużo wody, dużo wody, nie da się przejechać). Widoki rekompensują czas stracony na bezczynne czekanie. Obrośnięte grubym zielonym płaszczem góry, szerokie piaskowe skarpy porozcinane wzdłuż przez erozje, drzewa w rożnych odcieniach zieleni, mające tyle liści, ze trudno dostrzec gałęzie. Deszczowe krople stukają o dach autobusu, a nad górami unoszą się gęste chmury porannej mgły. Można by tak patrzeć i patrzeć. Wpatrywać się i wyszukiwać nowe szczegóły. Problem w tym, ze możemy tak stać i dwa dni, a dwie gringi, przyzwyczajone do posiłków w autobusach, wzięły ze sobą 2 paczki ciastek i 4 paczki chipsów. Śniadania jak nie było tak nie ma, a my stoimy dalej.

***
Przed nami zjechała z góry ciężarówka. To już jakaś nadzieja, Nasz odważny kierowca, zapewne znudzony bezczynnością, poszedł w jej ślady. Wyminął stojący przed nami samochód i ruszył pod gorę zanurzając kola w brązowej, płynącej wartkim strumieniem po jednej stronie ulicy, wodzie. Odetchnęliśmy z ulga. Jedziemy dalej.
Ale nasz spokój nie trwał długo. Za dwoma zakrętami kolejna przeszkoda – spływające z góry grząskie błoto o kolorze kawy z mlekiem. Po kilku bliżej nieokreślonych manewrach i zaparkowaniu w bezpiecznym miejscu, stoimy dalej. Żółta spycharka próbuje opanować sytuacje i oczyścić drogę z lawiny błotnej. A my, wpatrzeni w deszcz czekamy. Stoimy i czekamy.
***
Nasz autobus dojechał do Tarapoto z 10-godzinnym opóźnieniem. Około 6 godzin spędziłyśmy wpatrując się w ciężarówkę wywożąca wylewające się gorą błoto. Jeździła z góry na dol, a dwa spychacze – duży i w wersji mini, dostarczały jej co chwila nowego materiał błotnego. W miedzy czasie zajmowałyśmy się zdobywaniem jedzenia dowożonego przez panią z sąsiedniej wioski. Najpierw udało nam się kupić Inkę Cole(peruwiańską wersja coca-coli o kolorze żółtej oranżady) i waniliowe markizy. Później zdobyłyśmy nawet krakersy, wodę, trzydniowe bułki i jajka na twardo. Ponieważ nie byliśmy jedynym autobusem, który utkwił na górskim zakręcie, pani z jajkami zrobiła tego dnia niezły interes.


28/02 Toyotą do raju

Poranek w hostelu. Otwieram oczy i mam nad głową wiatrak wielkością przypominający prawie skrzydło od helikoptera. W ekspresowym tempie  szykujemy się do wyjścia, bo czeka już na nas nasz przewodnik i tymczasowy opiekun, czyli nie kto inny jak ksiądz Józek Kamza. Dla nieuświadomionych - to on jest sprawca tego całego zamieszania z wyprawa do dżungli. Po drodze zahaczamy jeszcze o całkiem europejska kawiarnie (kolejna doba bez kofeiny to byłaby już przesada).
Na wylotówce z Tarapoto wynajmujemy samochód z kierowca. Czerwona Toyota wiezie nas najpierw po asfalcie. Tam mijamy mini jeepy z odkrytymi przyczepami. Jadą wyładowane po brzegi bananami, kobietami i dziećmi podróżującymi na stojąco. Za miastem już tylko szeroka piaszczysta droga o intensywnym rdzawym odcieniu. Pokonujemy górskie serpentyny w tumanach kurzu. Jesteśmy na terenie  selva seca, czyli tzw. dżungli wysokiej. To tak jakby roślinność typowa dla dżungli przenieść w góry. Naokoło sama zieleń z calą paletą swoich odcieni. Niezliczone gatunki drzew liściastych przemieszane z niskimi palmami o szerokich i rozłożystych liściach zdominowały krajobraz. Tylko ogromne ściany urwisk nie bija w oczy swoja zielenią. Są łaciate - o kolorze popiołu i zwietrzałego piasku, albo jednolite - lososiowo-brazowe i brunatne.
Razem z samochodem wsiadamy na prom o owalnej platformie. To nasz pierwsza przeprawa przez jedno z dorzeczy Amazonii. Tym razem będzie to Paucaryacu. 

Dojeżdżamy do miejsca o nazwie brzmiącej nieco z europejska - Laguna Azul. Nic jednak z Europa wspolnego nie ma. Jest to wioska nad jeziorem Sauce, którego wody maja srebrzysto-niebieski odcień, gdy patrzy się na nie z góry. Naprawdę jezioro jest brudno-zielone, jak większość wód słodkich w Peru. Z błękitnymi wodami czy bez, miejsce to rzuca uroki jak niegdyś indiańscy szamani.
Przy brzegu rezerwujemy łódkę. Młody chłopak w spodniach od garnituru i białym T-shircie robi za naszego sternika i przewodnika. Opowiada o podwodnych jaskiniach, o wulkanie, który raz do roku wybucha pod wodami Lago Sauce. O ryzykantach skaczących z podwieszanego pomostu prosto do wody, która ma w tym miejscu 58 metrów. O syrenie, która według legendy siada na "skalnym krześle" wynurzając się na powierzchnie.
 
Wokół widoki, które wcześniej mogłam oglądać tylko z "Tarzanem" w roli głównej. Wioska Locemayo z domkami o dachach z brazowo-szarej strzechy. Drzewa o grubych szarych pniach i korzeniach zanurzonych w wodzie, tak jakby z niej wyrastały. Wiszące liany - przeważnie cienkie, o żółtawym zabarwieniu. I to uczucie, kiedy płyniesz drewniana lodka z daszkiem z plandeki, słyszysz warkot silnika, czujesz na sobie krople odtryskującej wody i zastanawiasz się, jak to możliwe, ze tutaj jesteś...


Ahuahiyacu otwórz się

Jeśli zdejmujesz buty i stąpasz gołymi stopami po ziemi, żeby ja naprawdę poczuć, to żeby poczuć jazdę pojazdem silnikowym, powinieneś wsiąść do mototaxi. Mototaxi, w rejonach Tarapoto zwana motokarem to motor połączony z kareta z niebieskiej, żółtej lub czerwonej plandeki. Ma skórzane siedzenie i podnóżek z tworzywa dokładnie takiego, jak schodki w polskich pociągach. Jadąc moto Twoje ciało staje się częścią tej komicznej machiny. Odczuwasz każde drganie silnika, każdą wibracje siedzenia i podłogi, każdą wyboistosc terenu i każdy manewr kierowcy.
Takim właśnie środkiem transportu pokonaliśmy 45 minut w jedna stronę, aby dojechać z Tarapoto nad wodospad Ahuahiyacu. Biorąc pod uwagę fakt, ze tylko na części drogi był asfalt, a moto była dwuosobowa (pasażerów było trzech), sama droga dostarczyła nam niezapomnianych przeżyć. Kilka razy podjeżdżając pod gore wydawało się, jakby nawet kierowca zwątpił w siły swojego pojazdu, ale ostatecznie udało nam się dotrzeć do Paraise Verde.

 Ahuahiyacu... To chyba najpiękniejsza rzecz, jaka do tej pory widziałam. Już sam klimat miejsca sprawia, ze wydaje ci się, ze przeniosłeś się do jakiejś bajki. Pokahontaz na przykład. Podwieszane drewniane mosty kołyszące się jak w parku wspinaczkowym, schody powykładane wielkimi kamieniami. Strumyki wypływające wprost ze skały, woda żłobiąca już i tak wystarczająco gładkie kamienie. Do tego ta zieleń - ciemna, głęboka, mroczna. Tak intensywna, ze niewprawiony malarz musiałby się bardzo postarać, żeby oddać jej niepowtarzalny odcień.
Na samej gorze, jako nagroda za pokonanie kilkunastu metrów w gore, wodospad. Cienki, spadający równym strumieniem z wierzchołka wysokiej górskiej ściany. Wyglądem przypomina utkany z delikatnej tkaniny welon. Długi, ciągnący się po ziemi welon, zaczepiony w ciemnych włosach dumnie stojącej przed ołtarzem panny młodej. Nie można oderwać od niego wzroku. Chcesz dostrzec każdy najmniejszy drobiazg. Każdy szczegół. Zapamiętać te chwile na zawsze.
 
To moment, w którym dociera do Ciebie, jak wiele w życiu dostałeś. Wydaje ci się, jakby razem z ta woda spływająca z góry spadały ci prosto na ręce te wszystkie prezenty, które On dal Ci tak po prostu, bez okazji. Tyle spełnionych marzeń. Nawet takich, o których istnieniu nie wiedziałeś. Czy to nie za dużo jak na jedno ludzkie istnienie? Przyglądasz się wodzie i tak wyraźnie odczuwasz Jego miłość. W tym zawstydzeniu, radości i wzruszeniu, nie pozostaje ci już nic innego, jak tylko dziękować. Tak mocno, aż zabraknie sił.
0 Responses

Prześlij komentarz